Dzika rzecz. Rafał Księżyk
– Mam w głowie taki obraz z początku trasy: wiedziałem, że jedziemy do kraju wojującego ateizmu, więc wpiąłem sobie w ucho wielki złoty krzyż z aluminium. Jak się spotkaliśmy, chłopaki zaczęli kwękać na ten krzyż, a najgłośniej Maleo: „Co ty, Kościół? Przecież oni ludzi na stosach palili!”. Mówię mu: „Maleo! I na tobie łaska Boża kiedyś spocznie”. Wykrakałem mu. Na przejściu granicznym celnicy krzywo patrzyli na ten krzyż, no ale mieliśmy oficjalne zaproszenie. Wszyscy czechosłowaccy mundurowi, służba graniczna, milicjanci, prezentowali typowe bolszewickie buractwo. Od razu, na dzień dobry, jak tylko wjechaliśmy do Pragi, wlepili nam mandat. Żeby dać po nosie i pokazać, kto tu rządzi. Czuć było, że społeczeństwo jest pod ciężkim butem.
A tak wjazd do stolicy Czechosłowacji pamięta Krzysztof Koziński: – Byliśmy w Pradze pierwszy raz, mieliśmy adres hotelu, ale jak tam trafić? Stał radiowóz, a przed nim milicjant. Zatrzymaliśmy się, wysiadłem z samochodu, aby zapytać go o drogę. Przyjrzał nam się, bardzo grzecznie wytłumaczył, a potem wlepił mandat za złe parkowanie.
Rockfest odbywał się na Pankrácu w dzielnicy Nusle, w Pałacu Kultury, nowoczesnym kompleksie, który ze stalinowskim warszawskim Pałacem łączyła tylko nazwa. W wolnych Czechach przemianowano go na Centrum Kongresowe. Organizacja festiwalu w prestiżowej sali w centrum stolicy, z widownią na kilka tysięcy osób, miała być wyrazem postpieriestrojkowej liberalizacji. Rockfest prezentował na forum publicznym muzykę rockową, która wcześniej poddawana była w Czechosłowacji drastycznym restrykcjom, jak wyroki więzienia dla muzyków The Plastic People of the Universe i DG 307, ale równocześnie stanowił próbę kontrolowania niepokornej sceny. Pieczę nad imprezą sprawował bowiem SSM, Socjalistyczny Związek Młodzieży. Z tego powodu wiele zespołów nie skorzystało z szansy wyjścia z podziemia i bojkotowało festiwal. Impreza przetrwała cztery edycje w latach 1986–1989, po aksamitnej rewolucji straciła rację bytu. O tych kontrowersjach Izrael dowiedział się dopiero na miejscu, gdy przed koncertem w garderobie pojawili się Czesi związani z opozycją, podziemni dziennikarze i działacze Karty 77.
– Czesi dziwili się, że zostaliśmy zaproszeni w tak dramatycznym dla kraju okresie – mówi Miller. – Opowiadali, że Havel jest w więzieniu, że wielu zatrzymanych opozycjonistów podjęło strajk głodowy. Powiedzieli nam też, że większość lokalnych kapel bojkotuje tę imprezę. Robert stwierdził, że skoro już jesteśmy, mądrzej będzie wystąpić, niż się wycofać. Notował na karteczce nazwiska uwięzionych, które wymieniali Czesi. Zawieszone na szyi identyfikatory z napisem „Rockfest 89”, które dostaliśmy od organizatorów, odwróciliśmy do góry nogami, tak że data zmieniła się w 1968, rok pamiętnej Praskiej Wiosny.
Koncert zaczęli wezwaniem do uwolnienia Havla i zagrali Wolny naród. Przed kolejną piosenką, Równe prawa, Brylewski odczytał z kartki nazwiska więźniów politycznych. Potem było Nie poddawaj z dedykacją dla Jana Palacha, który trzydzieści lat wcześniej podpalił się na ulicy Pragi w akcie protestu przeciw inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. To za udział w demonstracji w rocznicę śmierci Palacha aresztowany został niespełna trzy miesiące wcześniej Václav Havel. Gdy ze sceny padło nazwisko Palacha, organizatorzy wyłączyli nagłośnienie. Izrael grał nadal, odsłuchy na scenie działały, ale na widowni nic nie było słychać. Zaczęła się próba sił.
Zespół nie przerywa koncertu, publiczność huczy, tupie i krzyczy „Izrael!”. I tak przez kilkanaście minut. W końcu ktoś z organizatorów wchodzi na scenę, by poinformować, że muszą kończyć, włączą im prąd na jeden utwór. Izrael gra Get Up, Stand Up Boba Marleya. Śpiewany razem z publicznością, przeciąga się w nieskończoność. Muzycy zauważają na widowni żołnierzy, którzy w przypływie entuzjazmu rzucają na ziemię własne czapki i zaczynają je deptać.
Koziński: – Widziałem, że czescy organizatorzy byli bardzo zestresowani tą sytuacją, nerwowo ze sobą rozmawiali. Ale nie pamiętam, żeby zespół miał jakieś kłopoty, żadnych problemów nie było, nawet z wypłatą honorarium za występ.
Po zejściu ze sceny Izrael obległy tłumy. Ludzie się dziwili, że po takiej zadymie muzyków nie deportowano. Skończyło się na tym, że zagrali jeszcze nocny jam dla praskich załogantów. Koncert zorganizował basista Michal Ditrich, który został fanem Izraela po tym, jak zobaczył go w Jarocinie. Kilka lat później Ditrich współtworzył Hypnotix, bodaj najbardziej rozpoznawalną na świecie czeską grupę reggae.
Get Up, Stand Up. Izrael na koncercie w Pradze. Vivian Quarcoo i Dariusz „Maleo” Malejonek
Archiwum zespołu Izrael
Get Up, Stand Up. Izrael na koncercie w Pradze. Robert Brylewski
Archiwum zespołu Izrael
Get Up, Stand Up. Izrael na koncercie w Pradze. Sławomir „Dżu Dżu” Wróblewski
Archiwum zespołu Izrael
– Zaprowadzili nas na jakieś garażowisko – opowiada Konikiewicz. – Pusty teren ciągnący się kilkaset metrów, zastawiony tylko garażami w rzędach, jeden obok drugiego. W jednym z takich garaży stały podstawowe instrumenty, jakieś paczki. Dziki tłum ludzi przyszedł. Nie dość, że byli w środku i przed garażem, to jeszcze weszli na dach i tam tańczyli. Miałem wrażenie, że zaraz ten dach spadnie nam na głowę. W ścisku, który panował wewnątrz, ludzie opierali się nie tylko o moje plecy, ale też o ramiona, gdy grałem na klawiszach. Warunki ciężkie, ale miałem wtedy jedno z najgłębszych odczuć przydatności naszego grania. Pojawili się też dwaj muzycy z The Plastic People of the Universe. Stare, brodate rockowe zakapiory. Potem poszliśmy do knajpy i gadaliśmy przy piwie. Obok mnie siedział chłopak w strasznym stanie psychicznym. Opowiadał, że jego przyjaciel jest w więzieniu, w kraju panuje straszliwa opresja, on nie widzi przyszłości i dziś popełni samobójstwo. Zacząłem mówić: „Nie rób tego. Zobacz, u nas już jest wolność. Tutaj też za chwilę wszystko zawali się w cholerę”. „Wy, Polacy, zawsze walczyliście. Zobacz, w 1939 my się Niemcom nie postawiliśmy. Tutaj nic się nie zmieni”. Sytuacja tragikomiczna, dookoła nastrój imprezowy, a ja walczyłem cały wieczór, żeby tego nieszczęśnika odwieść od jego zamiaru. Doszedłem do wniosku, że muszę go upić. Jak się żegnaliśmy, dałem mu adres i poprosiłem o kontakt. Moim zwycięstwem po tej trasie było to, że parę tygodni później dostałem pocztówkę z Pragi: „Ahoj, niech żyje życie!”.
Koziński: – Mieliśmy w Pradze dwa noclegi, po koncercie był dzień wolny, który spędziliśmy, chodząc po mieście. Kilkakrotnie zaczepiali nas Czesi, na ulicy i w restauracji, gdzie jedliśmy obiad; cieszyli się, wciąż byli rozentuzjazmowani występem Izraela. Gratulowali Robertowi, że powiedział ze sceny to, co powiedział.
Potem był jeszcze koncert w Ostrawie, który odbył się już bez zakłóceń. Groźna przygoda czekała ich później, gdy przekroczyli polską granicę.
– Cała ekipa spała z tyłu, a ja siedziałem z przodu obok Tomka Jagodzińskiego, który prowadził – wspomina Konikiewicz. – W środku nocy jechaliśmy przez Kotlinę Kłodzką, serpentynami, ostrymi zakrętami. Przysypiałem, co pewien czas otwierałem oczy. I zdarzył się moment, który pamiętam z dokładnością co do sekundy. Zobaczyłem Thomasa, który śpi oparty o kierownicę. Szarpnąłem go. W mgnieniu oka obaj byliśmy obudzeni.
W radiu usłyszeli, że w Polsce obrady Okrągłego Stołu zakończyły się obietnicą wolnych wyborów.
Nie wiadomo, jakie były losy kasety z miksem odgłosów z zatrzymania Havla.
Po latach wszyscy muzycy twierdzili, że czechosłowacka minitrasa