Dzika rzecz. Rafał Księżyk

Dzika rzecz - Rafał Księżyk


Скачать книгу
Pełno donosicieli, również w punkowej załodze. Kiedy chcieli obejrzeć jakieś ziny, to dokładnie ­zasłaniali okna, bo ich mieszkania były pod obserwacją Stasi.

      Guła: – Ze trzy razy pojechałem z Pietią do Berlina i największe wrażenie zrobił na mnie mur. Niesłychana rzecz. Po wschodniej stronie wszystko było odwrócone dupą do muru; jak obok muru była ulica, nikt nią nie chodził. Albo stacja metra Friedrichstrasse, do której docierały wschodnio- i zachodnioberlińskie pociągi i gdzie było przejście graniczne. Czyste science fiction! Schodziłeś pod ziemię i trafiałeś do boksu. Za plecami miałeś lustro, przed tobą siedział enerdowski pogranicznik – widział cię dokładnie, czasem kazał opróżnić kieszenie. Jak wszystko było w porządku, otwierał drzwi. Schodziło się dalej w dół i wychodziło na stację zachodnio­berlińską, do innego świata. Konkret, dwie rzeczywistości w jednym miejscu. Oglądałem to wszystko zafascynowany i stąd pomysł, aby urządzić tam akcję Praffdaty.

      Pietia: – Nie byłem z Praffdatą w Berlinie, skontaktowałem ich z Hernem, który zorganizował występ i zaproszenia. Nie było wtedy łatwo pojechać do NRD. Jak byłem mały, wjeżdżałem z rodzicami na ich dowód, a potem, jak byłem na koloniach, to na legitymację szkolną, ale po „Solidarności” Honecker się wystraszył. Nie dość, że trzeba było mieć paszport, ten socjalistyczny, na kraje demokracji ludowej, to jeszcze obowiązywały zaproszenia, które dodatkowo trzeba było poświadczyć w enerdowskiej ambasadzie w Warszawie. Jeden obywatel NRD mógł wysłać zaproszenie tylko dla jednej osoby. Kiedy pojawił się pomysł na przyjazd Praffdaty, sprawa zrobiła się skomplikowana, Herne musiał zorganizować całą załogę, żeby zebrać kilkanaście zaproszeń.

      Jeszcze bardziej skomplikowane były przygotowania do podróży. Praffdata miała pomysł, którego realizacja wymagała wielu artefaktów.

      – Wysłałem do Berlina specyfikację, co nam będzie potrzebne: sto kartonów, ileś tam metrów białego papieru, farby, pędzle, wałki – relacjonuje Guła. – Mieli też zorganizować na miejscu rzutnik do slajdów. Plan pączkował przez parę miesięcy. Zdobywałem zdjęcia muru berlińskiego – w tamtych czasach nie można było znaleźć w internecie stu tysięcy obrazków z murem. Miałem własne fotografie robione podczas wyjazdów z Pietią, ktoś mi podrzucił zachodnie gazety z trupem pod murem, kiedy enerdowcy zastrzelili kogoś próbującego uciec. Kolega Dudi miał w domu ciemnię, robiliśmy zdjęcia tych zdjęć na kliszy do slajdów. Natrzaskaliśmy ze dwie rolki filmu po trzydzieści sześć klatek, wywołaliśmy, ale nie pocięliśmy – bo to się przycinało, poszczególne zdjęcia do ramek do rzutnika. Wywołane rolki włożyliśmy z powrotem do kaset, a kasety do aparatów, że niby to jest czysty film do robienia zdjęć.

      – Granicę przejeżdżaliśmy w różnych przedziałach i w różnych wagonach, żeby się w oczy nie rzucać – wspomina uczestniczka berlińskiej wyprawy Kasia Sobczyk, która w następnych latach dała się poznać z zespołów Jak Wolność To Wolność, Los Trabantos, Kasia i Wojtek. – Łatwo było się wmieszać w tłum, bo pociąg był pełen handlarzy z Polski. Wieźli, co się dało: wódkę, papierosy, jajka, kiełbasy, okulary przeciw­słoneczne, wszystko, co można było sprzedać w Berlinie Zachodnim. Razem z Dudim trafiłam do przedziału pełnego Polaków, którzy przemycali fajki. Nie mieliśmy żadnych bagaży i myśleli, że jesteśmy jakimiś wtykami. No bo jak można jechać do Berlina bez fajek, bez wódki? Wyciągnęli tę wódkę i trzeba było się napić, a jeszcze pomóc chować papierosy przed granicą. Jak wysiedliśmy w Berlinie, połowa grupy była pijana.

      Aby dostać się do NRD, potrzebne było zaproszenie, ale do Berlina Zachodniego można było już wtedy wjechać swobodnie, na paszport. Przejazd przez NRD odbywał się tranzytowo. Ruszyła więc fala handlarzy, domorosłych pionierów przedsiębiorczości doby transformacji, co znalazło nawet odbicie w jednym z pierwszych przebojów zespołu Big Cyc:

      Pilsnera wypić trzema łykami,

      Opylić fajki, kupić salami.

      Gdy Polizei, to dawać chodu,

      Wrócisz do kraju, będziesz do przodu.

      A w jeden dzień zarobisz tyle,

      Co górnik w miesiąc w brudzie i w pyle.

      Berlin Zachodni, Berlin Zachodni,

      Tu stoi Polak co drugi chodnik.

      Guła: – Śmieszna była historia, jak przemycaliśmy trawkę, bo skąd wziąć trawkę we wschodnim Berlinie? Mogę to zdradzić, bo kiedyś paliło się w pociągach, a teraz już się nie pali. Wymyśliłem taki sposób, że wykruszałem tytoń z bibułek papierosów, nabijałem trawką, przypalałem i od razu rzucałem na ziemię, kiepowałem, tak żeby peta zrobić. I takich petów zabrałem ze trzydzieści. Jak pociąg dojeżdżał do granicy, wysypałem te pety na korytarzu, w trakcie podróży nikt nie sprzątał. Wyglądały jak zdeptane papierosy. Po niemieckiej odprawie chodziłem między ludźmi i zbierałem pety z podłogi, potem rozkruszaliśmy je z powrotem. I choć zebrałem o kilka mniej, niż wysypałem, całkiem sporo trawki zostało. W Berlinie kupiliśmy pudełko ramek na slajdy, usiedliśmy w parku i przycięliśmy filmy. Gotowe. Na miejscu powstały też afisze z różnymi rewolucyjnymi hasłami. Wybraliśmy wypisy z Rousseau, Gandhiego, Martina Luthera Kinga, ale też z przemówień przywódcy NRD Ericha Honeckera i z ­Arahji Kultu, wszystko przetłumaczone na niemiecki. Żeby się to nie rzucało w oczy na granicy, zapisałem hasła w notesie – na różnych stronach miałem wpisane poszczególne słowa, w rozsypce, i do tego klucz, żeby szybko pozbierać je w całość. Mieliśmy opracowany system skakania po tych stronach, jak w szachach. Piotr Bikont, który miał ze sobą kamerę, sfilmował, jak siedzimy z niemieckimi punkowcami: otwieram notes i pokazuję jednemu Niemcowi kolejne hasła, on je dyktuje kolegom, a ci pędzelkiem maczanym w tuszu kaligrafują na dużych rolkach papieru, które potem zawiesiliśmy. Było z dziesięć takich sztrajf, na metr wysokich, rozwieszonych na ścianach sali, w której był koncert.

      Pomieszczenie znajdowało się terenie należącym do protestanckiego kościoła Odkupiciela, Erlöserkirche, stojącego na Nöldnerstrasse 43 w dzielnicy Rummelsburg, nieopodal muru. Sam kościół z czerwonej cegły wciąż nosił ślady wojen­nych zniszczeń, ale na plebanii toczyła się prężna, choć nieoficjalna aktywność. Swój przyczółek miały tu wschodnioniemieckie grupy dysydenckie, w tym również punkowcy. Gdy kończyły się lekcje religii, największa z sal katechetycznych, o rozmiarach niedużej sali gimnastycznej, zmieniała się w klub o nazwie Alösa. W gruncie rzeczy to miejsce zdecydowanie bardziej przypominało świetlicę niż punkowy lokal. Tam właśnie zawisły rewolucyjne sztrajfy Praffdaty.

      Warszawska ekipa przybyła do Berlina dzień przed występem, liczyła dziewięć osób. Guła, jego ówczesna dziewczyna Joanna, a dziś żona, Katarzyna Sobczyk, Sylwian, Dudi, Czuraj, Jakubek, Krzysztof Ostas i Piotr Bikont. Dołączył Tycu, który dojechał na własną rękę.

      Guła: – Dostaliśmy adres, gdzie mamy nocować pierwszego dnia. To były bloki, wieżowce niedaleko Alexanderplatz. Przyszliśmy, dzwonimy. Wpuścili nas, ale gość mówi, że trochę mu głupio, nie wie, co zrobić, bo mają nerwowy moment. Wiedzieli, że przyjeżdżamy, czekali, ale właśnie dziś dostali zgodę na opuszczenie NRD i wyjazd do RFN. Rano ma ich już tu nie być. W domu zamęt: ciotki, babki, koleżanki i koledzy dzieciaków; żegnają się, pakują. Pozwolił nam zostawić rzeczy i powiedział, żebyśmy wrócili w nocy, przespać się, a teraz gdzieś sobie poszli. Fajnie się zachował. Tak zrobiliśmy, a jak się rano obudziliśmy, gościa i jego rodziny już nie było.

      Performanse Praffdaty łączyły w sobie zgiełk punkowego koncertu, totalną kolektywną improwizację, quasi­-plemienny obrzęd i działania plastyczne w czasie rzeczywistym. Rozwijały się w kierunku ogólnego wyzwalającego zamętu, który znosił granice między występującymi a publicznością. Podobnie było w NRD, z jedną zasadniczą różnicą… Gdy na ścianach Alösy zawisły już rewolucyjne wypisy, zaczęli ustawiać na scenie, przed ludźmi, mur z kartonowych pudeł.


Скачать книгу