Dzika rzecz. Rafał Księżyk
tego w tle, na ścianie klubu, wyświetlane były slajdy z kadrami z historii muru. A muzyka?
Sylwian: – Ja przyjechałem z trąbką, Czuraj też miał swoją. Na granicy mówiliśmy, że na pogrzeb babci jedziemy. Jakubek miał gitarę. Reszta grała na bębnach, gwizdkach. Akustycznie, bez planu. W pewnym momencie skończyła mi się koncepcja, co dalej. Złapałem część muru, popchnąłem i wjechałem nim w ludzi, którzy siedzieli z przodu. A oni przerażeni. Nikt się nie ruszył. Enerdowcy spięci byli strasznie. Już przed koncertem widzieliśmy, że są zastraszeni, zahukani, przemknąć szybko, schować się. W Polsce, jak była taka akcja, jakiś happening, ludzie zaraz się włączali. Zazwyczaj wyglądało to tak, że najpierw budujemy dekorację, a potem ją rozpierdalamy wspólnie z publicznością. I zawsze to się sprawdzało, latały kartony. Zawsze była interakcja, a tam oni siedzieli na krzesełkach do końca. Siedzieli i patrzyli, a potem bili brawo. Trochę nas zatkało.
Sobczyk: – Parę lat temu byłam na Krymie, jakiś rok przed rosyjską aneksją, grałam koncert z krakowską kapelą Translola. Przypomniał mi się wtedy Berlin: ludzie byli tam tak samo spięci i tak samo zahukani. Czuć było od nich taką energię strachu.
Piotr Bikont miał rejestrować koncert kamerą wideo, w pewnym jednak momencie trafił w niego lecący karton i urządzenie się wyłączyło. Nagrany został tylko początek i koniec imprezy.
– Tuż po koncercie wszyscy się od nas odwrócili, nikt nie podchodził – mówi Guła. – Szybko się rozeszli. Teraz myślę, że po prostu się wystraszyli; pewnie były wśród nich jakieś wtyki. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić, bo spać mieliśmy w tym samym mieszkaniu, a gość już wyjechał. Miała przyjść po nas jakaś dziewczyna. Koncert skończył się wcześnie, koło dwudziestej, i czekaliśmy chyba do drugiej. Dziewczyna nie przyszła, więc poszliśmy przespać się w parku. Dobrze, że lato było. Następnego dnia wszyscy ruszyli zwiedzać Berlin Zachodni – wszyscy oprócz mnie, bo miałem paszport tylko na demoludy. Chodzili wzdłuż muru po zachodniej stronie, a ja równolegle po wschodniej; w pewnym miejscu, na wysokości Bramy Brandenburskiej, sfilmowali mnie z platformy widokowej. Robiłem pajacyka, żeby mnie było widać, bo to daleko, zaraz jakiś trabant podjechał zobaczyć, co wyrabiam. A potem wróciliśmy do Polski. Dziwne to było, że nikt się nami nie zainteresował.
Trzy miesiące później dwaj spośród berlińskich załogantów, którzy zaprosili Praffdatę, wraz z rodzinami wylądowali w Polsce w roli uchodźców. Był wrzesień 1989, mur wciąż jeszcze stał, ale system w NRD zaczął się chwiać. Mieszkańcy wschodnich Niemiec podejmowali decyzje o ucieczce – wyjeżdżali legalnie do stolic bratnich krajów: Warszawy, Budapesztu i Pragi, by tam, już nielegalnie, zgłaszać się do ambasad RFN z prośbą o azyl. Do Polski trafiło wówczas sześć tysięcy obywateli Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Część z nich koczowała w ambasadzie RFN na Saskiej Kępie, innych lokowano w ośrodkach wypoczynkowych pod Warszawą. Na początku października w wyniku uzgodnień rządu Tadeusza Mazowieckiego z przedstawicielami obu rządów niemieckich z Dworca Wschodniego w Warszawie wyruszyły eksterytorialne pociągi, które przewiozły dwa tysiące uchodźców do Niemiec Zachodnich. Reszta już po upadku muru, w listopadzie, jechała do RFN przez Szwecję. Zapomniany to dziś, a ciekawy epizod.
Czesi pamiętają go lepiej. Sugestywne sceny z enerdowskiego exodusu do Pragi otwierają Siostrę Jáchyma Topola, bodaj najlepszą powieść o transformacji w Europie Wschodniej. A sam Topol to również uczestnik „dzikiej rzeczy” na froncie czeskim – brat Filipa Topola, wokalisty i tekściarza legendarnej punkowo-poetycko-knajpianej formacji Psí Vojáci, poeta z kręgu alternatywnego pisma „Revolver Revue” (w połowie lat dziewięćdziesiątych doczekało się w Polsce antologii opublikowanej jako wydanie specjalne „brulionu”).
[…] zostawiali na ulicach Małej Strany zbyt ciężkie torby, walizki, koce, którymi opatulali się w nocy, kiedy ambasada była przepełniona, nadmuchiwane poduszki, butle z gazem ze swoich trabantów, zostawiali tam mnóstwo rzeczy, których na Zachodzie nie będą potrzebować… na ulicy leżały zapomniane i porzucone zabawki, miś z ukręconą głową i celuloidowe kaczuszki wyrzucone z komunistycznego stawu NRD na kamienny bruk Pragi, zgubione w chaosie i pośpiechu, na pewno zastąpiła je już ta kurwa Barbie z najbardziej jedwabistymi włosami na świecie… widziałem patelnię i szkolny tornister, plac, z którego prowadziła droga do ambasady, pełen był niemieckich samochodów, trabant z pierzyną na dachu leżał przewrócony na bok…
Jakiż to kontrast ze sztywnym zachowaniem praffdatowej publiczności z kościoła Odkupiciela!
W marcu 2018 roku Praffdata powróciła do Berlina w roli gości Akademie der Künste na wernisażu wystawy Notes from the Underground, przygotowanej przez Muzeum Sztuki w Łodzi, a prezentującej alternatywną sztukę i muzykę Europy Wschodniej z lat 1968–1994. Znalazły się tam również artefakty i rejestracje z działań Praffdaty. Historię o performansie z 1989, wraz z zachowanymi fragmentami filmu Piotra Bikonta, przypomniał berlińczykom Guła w listopadzie 2019 roku, podczas spotkania w ramach obchodów trzydziestolecia zburzeniu muru. Miała wówczas miejsce premiera winylowej reedycji kasety QQRYQ We Are The Flowers In The Red Zone Vol. 1. Wydał ją Warsaw Pact, sublabel hardcore’owej wytwórni Refuse Records, działającej w Berlinie, lecz prowadzonej przez polskiego punkowca Roberta Refuse’a. Dziś to unikalny dokument punkowej sceny w NRD, tym bardziej że do płyty dołączono reprint zina „Inside”, niegdyś zredagowanego przez berlińskich punkowców, a wydrukowanego w Warszawie dzięki pomocy ekipy QQRYQ. Pismo nigdy wcześniej nie trafiło do Niemiec, próba jego przemytu przez granicę zakończyła się porażką. Micha z zespołu Namenlos, który miał „Inside” przewieźć, został aresztowany i cały nakład uległ konfiskacie. Jedyny zachowany egzemplarz, z którego skorzystał Warsaw Pact, odnalazł się po latach w archiwach Stasi. Takie historie przypominają dziś, jak brawurowy był wyczyn Praffdaty.
Oto najdziksza rockowa historia polskiego przełomu: śmiałość, brawura, transgresja i destrukcja. Nowa epoka zaczyna się od fajerwerków, które wystrzeliwują nagle i poza kontrolą, a zespół Los Loveros jest jednym z jej symptomów. To temat na film. Pierwsza scena mogłaby wyglądać tak:
– Podjeżdżamy pod Pałacyk, kolega Koza miał furgonetkę, zabrał zespół i wszystkie nasze graty. Na miejscu stoi ciężarówka, trzy razy większa, goście wyładowują wielkie skrzynie ze sprzętem. Obok facet w kowbojskim kapeluszu. Michael Gira. Dyryguje ekipą. Otwieramy furgonetkę, wnosimy graty do klubu. Oni też. Tak na zmianę. Swans, my, Swans, my. W pewnym momencie z wnętrza wychodzi szef Pałacyku Zbyszek Petrus, w porządku gość. „Co jest grane?” – Gira ze swoją załogą patrzą na nas z dezaprobatą. Zapada cisza. Sawicki zna angielski: „Mamy kapelę, chcemy z wami zagrać”. „Jak to?! Nie było takich planów”. „Posłuchajcie kasety”. Tak perswaduje, że Gira, Sawik i Wiśnia zostają zaproszeni do biura Petrusa. Gira słucha. „Trąbkę macie?” „To nie trąbka, to wokalista”. Po chwili zastanowienia Michael kiwa głową: „OK, gracie”.
Mariusz „Kajtek” Janiak z Los Loveros w koszulce Creation Jungle
Fot. Bożena Horodnicza
Utwór z imitacją trąbki nagraliśmy tego samego dnia w sali prób w Katakumbach. Wpadł Bartek Anczyk vel Przylepa, nasz drugi gitarzysta: „W Pałacyku będzie Swans! Gramy! Nagrywamy demo! Uda się!”. Mieliśmy magnetofon, nagraliśmy ze trzy piosenki. To jeszcze nie były utwory ze zbudowanym aranżem, mieliśmy wtedy jedną ułożoną piosenkę, reszta pływała w dekadenckiej radości. Sam koncert to były cuda naszych improwizacji. Moje bębny rozjeżdżały się po posadzce. Pamiętam, jak Karaś, wycinając swoje barbarzyńskie solówki, przytrzymywał mi hi-hat nogą. Po koncercie Gira powiedział, może