Wojna o szczepionki. Brian Deer

Wojna o szczepionki - Brian Deer


Скачать книгу
a później dała mi kopię zapisków.

      Powiedział, żebym zadzwoniła lub napisała do niego za 3–4 miesiące, ponieważ zbiera teraz ludzi do badań nad problemami jelitowymi wywołanymi przez odrę, i że one wykażą, czy to szczepienie na odrę je wywołało; wówczas mogłabym uzyskać pomoc prawną.

      Dziecko Numer Cztery, jak podkreślała, nie miało żadnych poważnych problemów jelitowych, poza (jeśli podała mu sok owocowy lub jogurt) sporadyczną biegunką.

      Jednak w przypadku Dziecka Numer Cztery Wakefielda zainteresowała inna osobliwość. Chłopiec urodził się w styczniu 1987 roku, ponad 20 miesięcy przed wprowadzeniem MMR. Chociaż szczepionka skojarzona została opatentowana w Stanach Zjednoczonych w 1971 roku, do Wielkiej Brytanii dotarła dopiero w październiku 1988 roku. Tak więc w wieku 15 miesięcy chłopiec dostał pojedynczą szczepionkę przeciwko odrze (używaną w Wielkiej Brytanii od co najmniej 1968 roku), a potem – w wieku czterech lat i jednego miesiąca – skojarzoną.

      Czyli to dwa szczepienia przeciwko odrze mogły odpowiadać za rozwój chłopca. Pediatrzy zasadniczo twierdzili, że jakiekolwiek powiązanie szczepień z autyzmem wynika ze zwykłego zbiegu okoliczności. Pierwsza dawka MMR jest prawie zawsze podawana w drugim roku życia i jest to ten sam okres, kiedy zazwyczaj rodzice zauważają pierwsze symptomy autyzmu.

      Jednak przy tym dziecku historia zaoferowała dodatkową amunicję. Jeśli weźmiemy pod uwagę dwa szczepienia przeciw odrze (najpierw pojedyncze, a potem skojarzone), to okaże się, że nie tylko jego MMR przypadło poza zwykłym okresem (a przez to wymykało się tradycyjnej wiedzy), ale też Wakefield mógł założyć efekt „podwójnego uderzenia”, wzmacniając wrażenie przyczynowości. Chociaż historii Dziecka Numer Cztery Wakefield nigdy nie opowiadał, list matki i ich rozmowa dały mu do myślenia. A kiedy dwa miesiące później matka znów do niego napisała – z informacją, że syn dostał biegunki po oleju z wątroby dorsza – zasugerował, by poprosiła lekarza rodzinnego o list ze skierowaniem. Potem zadzwonił do tego lekarza, by zapewnić sobie jego współpracę.

      Tym samym w niedzielę we wrześniu 1996 roku – trzy tygodnie po tym, jak Dziecko Numer Dwa przeszło badania – Pani Numer Cztery i jej syn wyruszyli ze swojego niedrogiego szeregowca z cegły i ze stiukiem, by spędzić sześć dni w Hampstead.

      Cztery godziny później stali przed podwójnymi zamkniętymi drzwiami na szóstym piętrze szpitala Royal Free. To był oddział Malcolma: przestronne, przyjazne miejsce z tuzinem łóżek w dwóch jasnych wnękach oraz z przyległymi pokojami z łazienkami, na tyle dużymi, by dało się tam dostawić łóżko dla rodzica opiekującego się dzieckiem. Nastrój poprawiać miały zabawki dla młodszych i starszych dzieci, okrągły stół do zabaw i niebieska sprężysta mata rozłożona dla uciechy pacjentów.

      Ale mimo podnoszącego na duchu wyglądu oddziału i przyjaznego personelu Pani Numer Cztery zapamiętała pobyt z synem jako koszmar. „Wierzysz lekarzom” – mówiła mi, wspominając tamtą próbę. „Wiedziałam, że zrobią badania, żeby sprawdzić, czy MMR wywołuje autyzm. Dlatego pojechałam. Gdybym wiedziała, że będą tak inwazyjne [dla mojego syna], nigdy bym się na to nie zdecydowała”.

      Sprawy nie ułatwiało, że przyjechała zaniepokojona. W chwili gdy poznała Simona Murcha, który następnego ranka miał wykonać ileokolonoskopię, była tak zmęczona podróżą i tak pełna nadziei na jego pomoc, że – jak zapamiętał – załamała się i rozpłakała.

      Obowiązywał ten sam program, co w przypadku Dziecka Numer Dwa. Zebrano wywiad od matki, przygotowano jelita chłopca. Potem, o 8.30 w poniedziałek, zawieziono go do gabinetu endoskopowego i podano narkozę przed kluczowym badaniem.

      Odbytnica… okrężnica… zastawka… jelito kręte.

      I oto znowu były: te obrzmienia.

      Pani Numer Cztery zanotowała w dzienniku, że kolonoskopia trwała godzinę. Potem opisała dni pełne smutku. Gdy próbowano przeprowadzić serię badań zleconych przez Wakefielda, personel zapisał, że Dziecko Numer Cztery wybuchało „nieutulonym płaczem”. Szarpało się z pielęgniarkami. W jego stolcu znaleziono krew. Zdejmowało materac z łóżka, często wymiotowało i było „płaczliwe” podczas badania.

      Śr. rano. 9.15 do rentgena na papkę barytową, ale [mój syn] nie chce wypić kredowego napoju. Powrót na oddział, próbują go przytrzymać i użyć strzykawki, ale ich odpycha. Próbowali rurki do nosa, ale nic z tego, więc zrezygnowali. Potem zdecydowali się go uśpić, ale zmienili zdanie. Odwołali.

      To przykład tego, czego doświadczały rodziny w tamtej fazie rozpaczliwych poszukiwań. Zrobiłyby wszystko, żeby znaleźć odpowiedź dla swoich dzieci. A Dziecko Numer Cztery źle to zniosło: dwa dni po kolonoskopii głęboko autystyczny dziewięciolatek zasłabł.

      „Zasłabł w korytarzu” – opowiadała mi Pani Numer Cztery. „Nikogo nie było w pobliżu, a ja próbowałam dostać się z powrotem do wind. Zeszłam kilka pięter, żeby odebrać jakiś dokument albo coś takiego. On spacerował i nagle, niespodziewanie, po prostu zasłabł. Nikogo nie było, nie mogłam zawołać pomocy. Lekko spanikowałam, a potem, nie pamiętam, ile później, znowu zasłabł”.

      Łącznie zasłabł tamtego dnia trzy razy, wspominała matka. Inne dzieci również cierpiały w czasie badań. Na przykład trzy osoby musiały przytrzymywać Dziecko Numer Dwa przy standardowym pobieraniu krwi. Po nakłuciu lędźwiowym czterolatek cierpiał na taki ból głowy, że po wyjściu ze szpitala jego matka wezwała pogotowie. A siedmioletnie Dziecko Numer Pięć tak źle zniosło to samo badanie (które obejmuje pobranie płynu mózgowo-rdzeniowego w znieczuleniu ogólnym), że karetka zabrała je później z domu do miejscowego szpitala, gdzie pozostało na dwudniowej obserwacji.

      Matka tego ostatniego chłopca początkowo kwestionowała konieczność nakłucia lędźwiowego. „Powiedzieliśmy »nie«, rozumie pan, uważaliśmy, że to niepotrzebne” – opowiadała. „Zgodziliśmy się tylko dlatego, że oni niemal błagali”.

      Dziecko Numer Cztery uniknęło wbicia igły w rdzeń kręgowy. Po EEG i rezonansie magnetycznym – obu badaniach wykonanych w czwartek w pełnej narkozie – z próby nakłucia zrezygnowano. Chłopiec był bardzo chory i często wymiotował, więc w piątek razem z matką zapakowano go do taksówki i odwieziono 450 kilometrów do domu.

      W tamten piątkowy wieczór Wakefield przemówił na spotkaniu JABS w Londynie wraz z kobietą w szkarłacie z Newsnight – Fletcher – i Barrem, prawnikiem z artykułu prasowego, który sprowokował Panią Numer Cztery do myślenia o MMR jako o przyczynie pogorszenia się stanu jej dziecka. „Uznałam pańskie krótkie wystąpienie za pouczające i interesujące” – napisała potem do Wakefielda matka pewnego sześciolatka, zanim przywiozła syna, Dziecko Numer Dwanaście, na kolonoskopię.

      Dwa tygodnie później w domu w Tyneside Pani Numer Cztery dostała dobre wiadomości. Pomimo guzkowego przerostu limfoidalnego błony śluzowej jelita krętego testy krwi pod kątem choroby jelit wyszły w normie. A szpitalni histopatolodzy, którzy badali próbki pobrane podczas biopsji u jej syna pod kątem śladów choroby, nie znaleźli „żadnych nieprawidłowości histopatologicznych”.

      Pani Numer Cztery uznała, że to wszystko w tej sprawie. Ale potem zdarzyło się coś zaskakującego. Niemal sześć miesięcy później John Walker-Smith zmienił diagnozę u chłopca.

      Chociaż Dziecko Numer Cztery nie przeszło żadnych dalszych badań, a wyniki wskazujące na brak nieprawidłowości zostały sprawdzone, a potem uzgodnione między pediatrami a histopatologami, australijski profesor zmienił klasyfikację: z ewidentnie zdrowych jelit na chore. Teraz twierdził, że


Скачать книгу