Zabójczy kusiciel (t.4). Kristen Ashley
Zesztywniałam, oderwałam się od Vance’a, przeturlałam, przysiadłam na piętach i chwyciłam telefon.
– May? – odezwałam się, prawie bez tchu.
May była wolontariuszką w azylu. Robiła więcej niż niejeden opłacany pracownik, była kochana, ufna i wrażliwa, ale ukrywała to przed dzieciakami, żeby nie wlazły jej na głowę.
– Cześć, złotko. Brzmisz, jakbyś biegła.
– Nie, ja tylko… Nieważne. – Przecież nie będę tłumaczyć. – Co ze Sniffem i Roamem?
– Nie ma ich, myślałam, że może coś wiesz. Dzieciaki trochę mówią, ale nie wprost. Myślimy, że coś się dzieje albo że już się stało, i trochę się martwimy.
Zamknęłam oczy i spuściłam głowę. A potem wzięłam głęboki oddech, żeby uspokoić serce i umysł, i powiedziałam:
– Przyjadę najszybciej, jak się da.
– Fajnie. Do zobaczenia.
Rozłączyła się, a ja odłożyłam telefon na miejsce i spojrzałam na Vance’a.
Leżał na boku, podparty łokciem, i przyglądał mi się.
– Sorka. Muszę iść – oznajmiłam.
I nim zdążył zareagować, zsunęłam się na brzeg łóżka i nie używając schodków, zeskoczyłam lekko na podłogę i pobiegłam do kuchni.
Wyjęłam komórkę z torebki, znalazłam numer Roama i zadzwoniłam. Właśnie słuchałam długich sygnałów, gdy Vance wszedł do kuchni. Przystanął, oparł się biodrem o blat, splótł ręce na piersi i patrzył.
– Roam, jeśli odsłuchasz tę wiadomość, zadzwoń do mnie natychmiast. Rozumiesz?
Rozłączyłam się i poszukałam numeru Sniffa.
– Powiesz mi coś? – spytał Vance.
Patrzyłam na niego bez słowa, znów słuchając sygnałów.
Sniff też nie odebrał, więc nagrałam mu identyczną wiadomość.
Rozłączyłam się, wrzuciłam telefon do torebki i podeszłam do szafki. Boo kręcił mi się przy nogach; dziwnie nieobecny w czasie działań łóżkowych, teraz zgłaszał swoją gotowość do śniadania, głośno i dobitnie. Wyjęłam karmę i nałożyłam do miseczki; smacznego.
Nadal czując na sobie wzrok Vance’a, zrozumiałam, że stoję w samej koszulce.
Chociaż biorąc pod uwagę, że przed chwilą miał język w moich ustach i ręce na moim tyłku (i nie tylko), na takie krygowanie było trochę za późno.
– Jules – odezwał się, gdy stawiałam kocie jedzenie na podłodze.
Poszłam do pokoju, mijając go.
– Jadę do azylu – rzuciłam.
Przeszłam przez hol do szafy w salonie, wyjęłam dżinsy i wciągnęłam je na siebie.
Właśnie zasunęłam rozporek i zapięłam guzik, gdy mocna ręka objęła mnie za ramiona, odwróciła i przycisnęła do ściany. Vance wszedł bezceremonialnie w moją przestrzeń, nachylając głowę.
– Robiliśmy coś – powiedział, tak jakbym nie wiedziała i nie starała się o tym zapomnieć.
– Tak. Wiem. Sorka – rzuciłam lekko, jakby nic to dla mnie nie znaczyło (chociaż znaczyło).
Jego oczy błysnęły groźnie. O kurczę.
– To chyba lepiej, nie? – spróbowałam wyjaśnić. – Nie chcemy, żeby sytuacja niepotrzebnie się skomplikowała.
Przysunął się jeszcze bliżej.
– Niepotrzebnie skomplikowała? – powtórzył.
– No, tak.
– Według ciebie do tej pory była prosta?
Miał rację. Więc nie odpowiedziałam.
Znów był tuż przy mnie. Jego dłonie przejechały po moich biodrach, lądując na pośladkach. Przyciągnął mnie do siebie, pochylił niżej głowę, znaleźliśmy się na odległość oddechu. Chciałam wsunąć ręce pomiędzy nas, ale nic to nie dało, nie pozwolił mi.
– Wiem o Cordovie. Typ chce się z tobą przespać – usłyszałam.
Zmrużyłam oczy.
– Skoro wiesz, po co pytałeś?
Nie dowiedziałam się, za to powiedział coś, co wytrąciło mnie z równowagi.
– Jules, posłuchaj mnie. Ponieważ to ja mam zamiar się z tobą przespać, on się wycofa – oznajmił, wywracając mój świat do góry nogami. Ale zanim zdążyłam przetrawić jego słowa, dodał: – Zajmę się tym.
O szlag.
– Vance – szepnęłam.
Nie wiem w sumie, co chciałam powiedzieć, ale na pewno coś. A on się uśmiechnął, pierwszy raz w taki sposób. Jego oczy stały się tak łagodne i seksowne, że mnie zatkało i nie mogłam wydusić ani słowa.
– Podoba mi się – powiedział cicho tym jedwabistym głosem.
– Co? – wyszeptałam.
– Jak wypowiadasz moje imię… A jeszcze bardziej to, jak będziesz je dzisiaj jęczeć. Wieczorem, gdy będę w tobie.
Żołądek runął w dół. Brzmi okropnie, ale było ekscytujące niczym jazda kolejką górską.
– O matko – wykrztusiłam.
– Dziś wieczorem przy kolacji porozmawiamy o tym, co robisz. A potem dokończymy to, co zaczęliśmy.
– Vance… – W tej chwili potrzebowałam tej kolacji jak kolejnego łyku tlenu i pragnęłam dokończyć to, co zaczęliśmy, tak mocno jak jeszcze nigdy niczego.
Ale wiedziałam, że to byłoby głupie i że do tego nie dojdzie.
A on mówił dalej.
– Przyjadę po ciebie o wpół do siódmej. Jeśli cię tu nie będzie, znajdę cię.
– Vance, słuchaj… – zaczęłam.
– Chcesz porozmawiać teraz? – spytał, przechylając głowę, jego oczy znowu błysnęły.
Pod tym groźnym spojrzeniem zapomniałam, co chcę powiedzieć.
Przysunął usta do moich.
– Wpół do siódmej, Jules. Bądź tutaj.
A potem mnie pocałował, mocno i głęboko. A potem puścił, zabrał swoje buty z podłogi i wyszedł na korytarz.
Wychyliłam się, ale on już zniknął.
Usłyszałam, jak otwierają się i zamykają tylne drzwi, i już go nie było.
Rozdział czwarty
Chcę być jak ty
Podjechałam do King’s i od razu wiedziałam, że coś się dzieje.
Azyl był dużym, brzydkim gmachem przy Evans Avenue, niedaleko autostrady międzystanowej 25. Mieliśmy tu wielki pokój rekreacyjny ze stołem bilardowym, telewizorem, sofami i fotelami; przestronną kuchnię z jadalnią, sześć sporych sypialni, pokój konferencyjny, w którym odbywały się spotkania z rodzinami, otwartą przestrzeń biurową oraz trzy mniejsze pomieszczenia na terapię i naukę.
Mieliśmy menadżera, który prowadził to miejsce i zdobywał pieniądze na utrzymanie,