Szalej. Monika Drzazgowska
z wysiłkiem, kosztami finansowymi i nudą wysłuchiwania problemów oczywistych i nierozwiązywalnych. Lubię – nie lubię uzależnione zostanie od okoliczności, poprzedzone namysłem oraz rachunkiem zysków i strat.
Jedyne, co się urodzi i niemal nie dozna krzywdy, to ego. Rozpieszczone i zarazem tłamszone przez rodziców, osiągnie spore rozmiary. Choć nieco stępione przez domową tresurę i w karykaturalnej postaci, utrzyma się w siodle jako jej najwierniejszy kompan. Odsunie koleżanki jako niegodne, kolegów jako tych, co pragną jednego, znajomych w pracy jako niedostatecznie ogarniętych, współpasażerów w pociągu jako nieoczytanych troglodytów, pisarzy jako dyletantów, poetów jako oszustów. Cenić będzie malarzy. Niektórych. I niektórych reżyserów. Kilku kompozytorów, trzech fotografów i ze dwadzieścia piosenek, z którymi łatwiej znieść rzeczywistość.
Nieznanym sposobem dziewczynie trafi się niewielki upominek od świata.
Do jednego oka wpadnie jej bowiem odłamek zaczarowanego lustra, w nim rzeczywistość odbije się koślawo, za to drugie wyłapie w otoczeniu urokliwe drobiny. To ona przed ślubem cioci Bożenki doradzi pannie młodej bukiet z dopiero co rozkwitłych narcyzów przystrojonych liśćmi paproci. Babka nie będzie się mogła nadziwić, jak to zgrabnie wyszło. Po tym sukcesie młoda otrzyma bezpłatny rodzinny staż na stanowisku pakowaczki prezentów i dekoratorki stołów na święta. Dobierze kuzynce płaszcz i obicie kanapy. Pojedzie po tapety z wujkiem i poleci matce farbę do włosów. Złapie kosmyk słońca na dachu drewutni, wybrzuszony róg firanki w oknie, pasmo mgły nad stawem, kroplę mleka na rancie dzbanka ze słynnego obrazu i idealnie pasujące do siebie kolorowe kwadraty na reprodukcji dzieła sztuki w szkolnym podręczniku. W mignięciu strony encyklopedii rozpozna mistrzowską kreskę Michała Anioła, grzbiet narowistego konia zachwyci ją doskonałym rysunkiem, a w gazetce ściennej swojego autorstwa tak zestawi jesienne liście, że nikt z przechodzących szkolnym korytarzem nie pozostanie obojętny.
Poniekąd coś się z tej wrażliwości wykluje.
Poniekąd nie, bo to będzie za mało, by talent eksplodował. Napotka zbyt wiele ograniczeń, by konieczne do tworzenia bezkompromisowość, odporność na krytykę, głód i lekceważenie dla rachunków wzięły górę nad dystansem i druzgocącymi seansami samokrytyki. Uzna ten podarek za powód, by trwać przy życiu i zbierać w pamięci refleksy morskich fal, perłowozłote załamania na taftowej spódnicy, tęczowe migotania w bajorku, żyłkowanie wody w basenie, idealną kompozycję przypadkowo zrobionej fotografii, piękny gest dzielenia się chlebem i niemalże wzruszający ruch ręki ojca mierzwiącej włosy synowi. Odpryski ideału, wyższego porządku, do którego nie zyska dostępu – za karę lub z przypadku – utrzymywać ją będą w kruchym porozumieniu z życiem i wiązać niepisaną umową ze śmiercią. Zmarnuje mnóstwo czasu w oczekiwaniu na rozszczelnienie kurtyny, by za nią dojrzeć upragnioną arkadię.
W dniu swoich trzynastych urodzin znajdzie na szafie w przedpokoju rulon z reprodukcją Damy z łasiczką, pamiątkę przywiezioną przez rodziców z wycieczki. Kredowy papier prześlizgujący się w dłoniach wzbudzi w niej radosne, niewypowiedziane pragnienie. Zejdzie ze stołka i na podłodze, obstawiając butami zwijające się rogi, rozłoży plakat na całą długość. Zawiśnie nad nim w zachwycie, z otwartymi ustami. Pochyli się, złapie za wspaniale rozrysowane palce Cecylii i zanurzy swoje w futrze zwierzęcia. Później doczyta w bibliotece szkolnej historię obrazu i długo powtarzać będzie jak zaklęcie: „tempera na desce orzechowej”. Poczuje puszystość, delikatność. I zazdrość. Odłoży rulon na miejsce i będzie chciała o nim zapomnieć.
Poniekąd będzie bezpieczna.
Poniekąd nie, wystawiona na nieustanne egzaminowanie – na początku z czystości włosów, uszu i paznokci. Nieskazitelności butów, ładu w tornistrze, schludności zeszytów, bieli bluzki oraz staranności złożenia chusteczki do nosa. Matka w końcu zapyta, w co wysmarkuje nos, bo chusteczka nieużywana. Nie odpowie, że zimą w dłoń, a latem w liście zrywane z przydrożnych krzaków.
Później dojdą najtrudniejsze egzaminy – z czystości myśli. Egzekwowanie modlitwy wieczornej, pytania o temat kazań niedzielnych, sprawdzanie tytułów książek spoza listy lektur, czy aby właściwe, poszukiwanie nieistniejących pamiętników, dzienników, tajnych zapisków, w których spodziewano się odnaleźć plugawość nastoletnich fantazji. Nie będzie prowadziła wyżej wymienionych ze zwykłego strachu przed zdemaskowaniem.
Będzie bezpieczna w murowanym domu, na dużym tapczanie przykrytym ciepłym kocem. Na nim położone mocno wykrochmalone białe prześcieradło. Na prześcieradle ona, na niej puchowa kołdra, obleczona równie wykrochmaloną poszewką. Głowa na poduszce, wypchanej kaczym pierzem. Zimy będą wspaniałe, nad ranem wygrzana jaskinia z pościeli zastąpi stygnący piec. Lato odurzy stęchłym gorącem przepoconych piór, ale zapewni skuteczną ochronę przed pozałóżkową rzeczywistością. Najprzyjemniej wspomni choroby wieku dziecięcego, spędzone w łóżku, w tym świnkę i odrę, bo wygląda się wtedy efektownie, co skutkuje przywilejami w postaci uwagi i lepszego jedzenia. Po latach przyśnią się jej śniadania przynoszone przez rodziców, kakao i bułka z serem, podzielona na małe kęsy, akurat do przełknięcia przez obrzęknięte gardło.
Bezpieczna w rodzinie zawsze skorej do pomocy i wymagającej wytrwałej pracy. Nieustannie coś dla kogoś trzeba będzie zrobić. Przynieść, podać, pozamiatać. Ten postawi dom, a tamta lada dzień urodzi. Tu zbiory ziemniaków, tam z kolei świniobicie. Wzywana będzie na grzyby, na jagody, na zrywanie śliwek, jabłek, pomidorów. Na mycie słoików. Wyparzanie słoików. Wypełnianie słoików. Gotowanie słoików. Studzenie słoików. Wynoszenie słoików do piwnicy. Setki nakrętek i klamerek, ugięte półki. Rozkręcony jak karuzela cykl zapasów na zimę, poczucie sytości i spełnionego obowiązku wobec ciotek i wujków. Przy takiej mocy wspólnoty tracą znaczenie idiotyczne uwagi i obrzydliwe mlaskania wujka Tadeusza, że nastolatki szybko się rozwijają, fizycznie, rozumiecie… Bo w głowie to siano! Dać spokój przyjdzie głupim żartom dziadka, który lubił pytać wnuczek, czy mają już chłopaków, i praktycznym radom babki, co robić, by nie wyjść na łatwą. Nastoletni umysł zrozumie z tego tyle, że trzeba robić tak, by na łatwą nie wyjść w ocenie innych, ale być łatwą to już można.
Zatrzaśnięta w swojej głowie, a dzięki temu bezpieczna, wiele lat przeżyje we względnej równowadze. Liczne strachy milczeć będą zadziwiająco długo. Zeskładowane w cieniu i zgrabnie ułożone kompleksy wyprodukują elegancki dystans wobec wszystkiego, wytrącając przy okazji cienką warstwę wysokoprocentowej ironii i wysokokalorycznego sarkazmu. Dziewczyna wyrośnie na dojrzałą kobietę i wtedy zorientuje się, że to broń obosieczna. Krojąc przeciwnika, tnie własne ścięgna.
Poniekąd zostanie zauważona, poniekąd nie.
Potrzeby ciała zaspokojone, żołądek pełny, włosy ciasno splecione w warkocz przez matkę. Doskonale utrzymane potomstwo to świetny temat do rozmowy, jak nie przymierzając samochód, te dzieci, te dzieci, potwierdzenie społecznej i płciowej przydatności. Z wierzchu elegancko, co pod maską – nieistotne, byle dało się posłusznie prowadzić. Odchylenia od normy spotkają się z trzepnięciem w ucho, uderzeniem w głowę, umoralniającą rozmową – z trzech opcji ostatnią dziewczyna oceni jako najgorszą. Wysłuchanie to jedno, ale najtrudniej przejść przez etap przytakiwania po serii pytań: Chcesz coś w życiu osiągnąć? Wiesz, że tym sposobem wylądujesz przy taśmie w oczyszczalni świńskich jelit? Czy się rozumiemy?
I znieść palec wymierzony prosto w brzuch.
Reszta okaże się zbędnym dodatkiem. Refleksje matka odczyta jako oskarżenia, wrażenia jako poetyckie głupoty, a wszystko razem – jako balast hamujący proces wychowania. W momentach wyjątkowych córkę się wyśmieje, lekceważąco potraktuje ruchem ręki, zagłuszy wydanym głośno poleceniem. Wyobraźnia skarłowacieje, duchowe potrzeby, sprowadzone do coniedzielnej mszy, w końcu obumrą. Tej stygnącej materii wystarczy rodzicom w zupełności, by uformować w dziecku przekonanie, że zasługuje na czyśćcowe cierpienia, by usprawiedliwić klątwy rzucane na tkankę ludzką, a lata później