Szalej. Monika Drzazgowska

Szalej - Monika Drzazgowska


Скачать книгу
bo gdy nadejdą lata szkoły, udawanie przestanie mieć wartość, znaczenia nabiorą prawdziwe przedmioty. Dżinsy, trampki, chiński piórnik z pachnącymi długopisami. Zazdrościć będzie nielicznym, którzy wylegitymują się wymarzonymi dobrami, i nie zsolidaryzuje się z większością ich pozbawioną. Z gazety młodzieżowej wytnie fotografię Vanessy Paradis w butach do złudzenia przypominających te, które dostanie od rodziców na jesień. Pocieszy ją to chwilowo, bo rzut oka koleżanek na zdjęcie i brązowe półbuty na wysokiej słoninie, sznurowane na dwie dziurki, rozbije w drobny mak nadzieje na posiadanie czegokolwiek z wielkiego świata.

      Pozazdrości wyglądu koleżankom, determinacji do nauki szkolnym prymuskom, talentu utalentowanym, brawury imprezowiczom, kontestacji anarchistom, przekleństw łobuzom, asertywności asertywnym, popularności popularnym, dorosłości dorosłym i naiwności dzieciom. W dojrzałym wieku, patrząc na swoje zaprzepaszczone szanse, zacznie zazdrościć tym, którzy w życiu mocno dostali w kość. Zafascynują ją ocaleni z wojny, pełni optymizmu i wiary w siebie. Z wypiekami na twarzy przeczyta wiele wywiadów z artystami bitymi w dzieciństwie, molestowanymi przez ojców, matki i pijanych wujków. Ukłucie zazdrości powróci z każdą rozmową, w której pojawi się zdanie: „To stawało się nie do zniesienia i trzeba było coś zmienić”. I następowały zmiany, w wywiadzie mieszczące się w jednej linijce pod hasłem: „było ciężko”. Z popiołów powstaje nowy człowiek i w słońcu błyszczy jego talent. Na zdjęciu szczęśliwie odrodzony patrzy dumnie w obiektyw i spija sławę należną ozdrowieńcom i nawróconym.

      Tak, trauma potrafi zmusić człowieka, by się odbił od dna. W domu, w którym przyjdzie jej spędzić wiele lat, trauma mogłaby być imieniem kota, co łasi się do nóg, choć potrafi też boleśnie podrapać. I tylko zwierzę wie, kiedy to nastąpi. Wczorajsze nastroje łatwo wyparowują, zaleca się nieustanną czujność. Coś, co działało wczoraj, nie zadziała dziś. Poranne odepchnięcie może zostać osłodzone jeszcze przed wieczorem tolerancyjnym milczeniem lub czułością drobnego gestu.

      Któregoś roku dwukrotnie zgubi się podczas wakacji. Za pierwszym razem po odnalezieniu zostanie przytulona przez matkę i dostrzeże wilgoć w kącikach jej oczu. Za drugim razem, spokojna o radosne powitanie, gdy się wreszcie odnajdą, poczeka bez cienia lęku w miejscu, w którym mała dłoń wysunęła się z ręki rodzica. Potrwa to zaledwie chwilę, bo matka przypadnie do dziecka z histerycznym krzykiem i uniesioną ręką, gotowa uderzyć: „Gdzie się podziewałaś? Niczego się nie nauczyłaś?!”.

      Licealne lata upłyną jej na przewidywaniu, co wydarzy się po powrocie ze szkoły. Cisza to spokój. Spokój przed burzą, spokój po burzy, wdech przed ripostą. Ojciec zaniemówił, matka się obraziła. Podniesione głosy przynajmniej dadzą pojęcie, jaki temat wałkują i czy da się prześliznąć do pokoju. Zamknąć bezgłośnie drzwi wejściowe i wrócić po pięciu minutach łażenia pod blokiem? Udawać niewidoczną, niedowidzącą i niedosłyszącą? Iść do siebie i opaść na kanapę?

      Paradoksalnie tygodnie względnego spokoju okażą się bardziej wyczerpujące. Rutyna: poranne wstawanie, oporządzanie się, podróż zatęchłym autobusem do szkoły, powrót, obiad, lekcje, coś w telewizji, sen do oporu. Nikt nie przyjdzie, nikt nie wyjdzie, jakby matka naprawdę dostała zadanie: strzec skarbu ukrytego pod linoleum. Czci i honoru dzieci będzie pilnować, dziewictwa córki i przyzwoitości syna. Koleżanki, zrażone kolejnym zakazem spotykania się, przestaną ją zapraszać i dni spędzać będzie w ciszy, czytając po raz setny te same książki. Bohaterowie lektur utwierdzą dziewczynę w przekonaniu, że jest jej przeznaczona jałowa i nudna egzystencja. Zrobi dziury cyrklem w pięknej, zimnej twarzy Królowej Śniegu na ilustracji w Baśniach Andersena z czystej zawiści o urodę, moc i bezkompromisowość, a mała, niewinna Ania z Zielonego Wzgórza okaże się wzorem asertywności, do którego ona nigdy nie zdoła dorosnąć.

      Zzielenieje pewnego dnia w zakolu rzeki, kiedy postawi stopy na miałkim piasku, obmywanym czystym, chłodnym nurtem. Wiatr zagra na cienkim paśmie włosów jak na pile, jęk wyleci wprost na brzeg, zarośnięty tatarakiem. Kolor liści, odbity od lustra wody i spotęgowany przez pełzające po dnie zbutwiałe wodorosty, rozleje się po policzkach. Wpadnie do krwiobiegu, zazieleni się w głowie, gardło się zachłyśnie. Dwie, trzy minuty, szybko zrobi się zimno, dziewczyna wyskoczy na brzeg, śniedź zdąży wgryźć się w skórę i z biegiem lat popełznie wzdłuż ciała, zajmie tułów i wplecie się we włosy. Młoda nic nie zrozumie z lekcji mieszania barw, długo jej nie odrobi, przekonana, że czerwień krwi i zieleń lasu dają bury odcień. Wielkie bure nic. Znacznie później jedna jedyna ciekawa lekcja fizyki dobitnie wskaże żółty jako efekt zmieszania tych podstawowych kolorów w modelu RGB. Niewiele wówczas zmieni, choć ta wiedza przyda się w dorosłym życiu. Żółty też ma sporo tonów, od bahama yellow przez siarkowy i oliwkowy po kolor zasikanej pościeli i brudnego cmentarnego piachu.

      Poniekąd wystarczy wybrać.

      Poniekąd urodzi się wyjątkowo obdarowana.

      Poniekąd dary okażą się nie dość wyjątkowe.

      Skończy dwa lata i zacznie zrozumiale mówić. Pytana, ile ma paluszków u rąk, odpowie: dwaście. Czyli dwanaście. I rozłoży dłonie w wachlarz, by policzyć głośno. Gdy skończy pięć lat i babka ze śmiechem wspomni tę historię, mała zaperzy się i wytłumaczy spokojnie, że ma dwanaście palców, tyle bowiem potrzebuje. Kciukiem prawej dłoni będzie rozcierać okleinę na stole podczas retorycznych pytań matki, dlaczego to, dlaczego tamto. Wskazujący – do wskazywania nieśmiało nieznanych przedmiotów, natychmiast uderzany rodzicielską ręką, bo palcem się nie pokazuje. Środkowy zagryzą zęby w stresie lub possą uspokajająco wargi. Na serdecznym zaświeci pierścionek z czerwonym oczkiem, kupiony na odpuście, to palec do podziwiania. Mały – zawsze gotowy do dłubania w nosie. Szósty, najmniejszy, doskonale będzie rozgniatał muchy, komary i inne robactwo, odnajdywane rano na parapetach czy na progu domu, rozpaczliwie machające odnóżami w beczce na deszczówkę. Palec, który po zakończeniu egzekucji zniknie, schowa się w odpowiedniej przegródce jak ostrze scyzoryka.

      Palce lewej ręki, mniej użytecznej niż prawej, otrzymają równie ważne zadania. Kciuk ze wskazującym szczypać będą udo, gdy matka odkryje, że dziecko nie zdążyło do toalety i zsikało się po kolana. Środkowy będzie grzebać w mokrych majtkach i nabierać za paznokieć zapach moczu, by nos mógł się przekonać, że to naprawdę śmierdzi. Serdecznemu obgryzie paznokieć do mięsa, a mały idealnie się będzie nadawał do wyjmowania miodu ze słoika. Szósty palec, dłuższy od innych, stanie się niezbędny, kiedy na świecie pojawi się brat. Ten palec z łatwością podrapie, dźgnie, wejdzie głęboko w ucho, w gardło, w pępek niemej klusce, która ostro się rozkrzyczy, ale siostra zdąży uciec, schować się za zasłoną i stamtąd obserwować będzie konsylium nad wózkiem, deliberujące nad przyczyną wrzasków, bo ani gorączki, ani kolki, a przewinięte i niedawno karmione.

      Szybko miną czasy, gdy policzy zaledwie do dwunastu, za to później, w momentach rozliczania się z rzeczywistością, nie uda się jej wyjść poza dwanaście mgnień życia, dni wartych zapamiętania lub niedających się zignorować.

      Z darów od losu, o czym z pasją przypomną jej nieraz najbliżsi, otrzyma dwie sprawne ręce, dwie sprawne nogi, mózg (ale właściwie nie wiadomo czyj, pytanie: „Czyś ty się na rozumy pozamieniała?” usłyszy niejednokrotnie). Z urody nie taka ostatnia, mimo to pospolita, szara jak plana[1], cień chmury na powierzchni morza. I do tego trochę zbyt podobna do dziadkowej gałęzi rodziny – to wyrzut słyszany przy każdej okazji. Wikt i opierunek. Mieszkanie, własny kąt, ba, własny pokój, biurko, książki, łóżko i ubrania na grzbiet. Kilka zabawek, rower, zegarek i łańcuszek z pierwszej komunii. Kredek pod dostatkiem, farby, bloki rysunkowe. Nieważne, wszystko stanie się nieważne od momentu, gdy w mieście zobaczy scenę, która śnić się jej będzie po nocach. W domu towarowym, przy stoisku biżuteryjnym – głowy matki i córki pochylone nad gablotą. I matka nie kręci nosem na wybór dziecka, nie wskazuje ozdób stonowanych, brzydkich wręcz, nie złapie za rękę chwytającą najbardziej błyszczące i najdłuższe kolczyki. Czeka,


Скачать книгу