Szalej. Monika Drzazgowska

Szalej - Monika Drzazgowska


Скачать книгу
po sklepach, zamierzając przed powrotem zajść do cukierni na rurkę z kremem.

      Marzec dopiero zacznie się rozgrzewać, więc matka ostrożnie postawi stopy na płytach chodnikowych. Z ogromnym brzuchem przed sobą ruszy w kierunku starówki. Wejdzie na pasy i będąc w połowie jezdni, po drugiej stronie ulicy zobaczy coś niezwykłego. Nie sukienkę na manekinie, nie komplet garnków na wystawie, nie wazon z różami w oknie kwiaciarni, a do róż matka miała wielką słabość. Przy ławce, na której złoży torby z zakupami, stanie ona sama. Ta sama twarz, okrągłe policzki, rumiane od zimna. Sylwetka podobna, choć zważywszy, że matka w ciąży, szczuplejsza. Młodsza trochę. Włosy w identycznym kolorze, wysunięte spod wełnianej czapki. Wtedy zauważy, że tamta jest o wiele lepiej ubrana. Lekki kożuszek haftowany brązową nitką, spod niego wystająca czerwień sztruksowej spódnicy. Kozaki do kolan na zgrabnym słupku. Wielki brzuch matki zmieści się tylko pod rozciągniętą dzianinową sukienką i znoszonym płaszczem ojca. Jedyne kolorowe elementy to pomarańczowa chusta pod szyją i biała czapka zrobiona na drutach.

      Matka zatrzyma się nagle. Zanim dotrze do niej, że stoi na środku ulicy, zdąży dokładnie przyjrzeć się nieznajomej, a tak bardzo znajomej twarzy. Gotowa się założyć, że gdyby tamta odgarnęła włosy, odsłoniłaby mały pieprzyk tuż przy uchu. Co, u licha – pomyśli i pogładzi wypukłość pod płaszczem. Zapewne wtedy córka odwróci się tyłkiem do dołu i dźgnie nogą żołądek – chce lepiej widzieć. Obrazy pójdą pępowiną, niewyraźne, a z chwili na chwilę coraz mniej wiarygodne. Nieznajoma w kożuszku roześmieje się serdecznie, patrząc na stojącego obok mężczyznę. „Jakbym starego słyszała” – wyszepcze do siebie matka. Nieznajoma machnie lekceważąco ręką na coś, co powie jej towarzysz, zbierze torby, odejdą. „Jakbym starego widziała”. Ruszyć ku kobiecie, zatrzymać ją! Człowiek w aucie, przez moment cierpliwie czekający, aż ciężarna przetoczy się po pasach, już, już prawie naciśnie klakson. Tyle że dziecko naprawdę ma ochotę to zobaczyć, usłyszeć. Napnie się, ciekawe, aż wreszcie pęknie pęcherz płodowy i po nogach matki popłynie lepki strumień. Pani rodzi! – krzyknie ktoś, weźmie matkę pod łokieć i przeprowadzi przez jezdnię. Matka przysiądzie z jękiem na ławce. Ból się rozrośnie, ktoś zawoła taksówkę, ktoś pogładzi ją po ramieniu. Matka poświęci temu zamieszaniu ułamek uwagi. Niby świadoma, że zaczęła się akcja porodowa, będzie miała ważniejszą sprawę na głowie. Noga dziecka poruszy się boleśnie, niespokojnie; córka, zniecierpliwiona czekaniem, szarpnie się wewnątrz brzucha. Matka zsunie się nieco z ławki, tak lżej, prawie uklęknie na zimnym betonie chodnika. „Kim jest tamta?” – zahuczy w głowie pytanie. „Skąd się wzięła? Nie tu, ale w ogóle? Kto ją spłodził? Nie szatan chyba maluje te majaki?” Zajedzie fiat, zatrzyma się przy krawężniku. Matka podniesie się z trudem i ciężko oprze na jakimś mężczyźnie. Podprowadzą ją do samochodu i posadzą na fotelu. Taryfiarz pocmoka, niezadowolony, ciężarne to same kłopoty. Poradzi sobie pani? – zapyta. Kiwnie głową, niezdolna odpowiedzieć, i drzwi się zamkną. Ruszą przez miasto. Matka podłoży między nogi chustę i spróbuje wypatrzyć przez okno rąbek czerwonej spódnicy. Zechce jeszcze raz zobaczyć, udowodnić sobie, że to nie hormony, że kobieta naprawdę istnieje, że mąż, który wychodzi właśnie ze sklepu, z łatwością natknie się na nią i pomyśli, że wystarczy żonę na moment zostawić, a w kwadrans obkupi się w nowe rzeczy.

      Czerwony beret, kawałek flagi, czerwony goździk na plakacie z okazji Dnia Kobiet, czerwone światło stopu. Matka odwróci głowę w prawo, w lewo, uda jej się zignorować jednostajnie rosnący ból. Uda się, bo zdumienie i wściekłość urosną w tym samym tempie. Regularne wycieczki starego do miasta, całe historie o tym pisać! To się zepsuła turbina w samochodzie, trzeba było nocować gościnnie w warsztacie. To wysiadł wał korbowy, skaranie boskie z tym wrakiem, i organizowany naprędce nocleg u kolegi z czasów wojny. Po powrocie pachniał miastem, wodą kolońską, restauracyjnym jedzeniem, zagranicznym tytoniem i jeszcze czymś przyjemnym, choć nie do rozpoznania. A jaki dobry był przez kilka dni, zrelaksowany, całkiem jak nie on, nawet bawił się z dziećmi w berka i dawał na lody. Chusta między nogami zrobi się ciężka i wilgoć przesiąknie na siedzenie. Za przednią szybą dostrzeże lampę nad szpitalną bramą. Oddali się na chwilę od myśli o kobiecie w kożuszku i ta szczelina wystarczy, by paraliżujący skurcz przeszył matkę bezlitosnym pchnięciem.

      Czas urodzić.

      Poniekąd zrodzi się ze wsi.

      Poniekąd będzie miastowa.

      Matka miała rodzić w powiatowym szpitalu, na oddziale, na którym pracowała znajoma położna. Za wykrochmalonym parawanem w towarzystwie paru innych kobiet. Przygotowała się na pogaduszki, śmiechy, wymianę doświadczeń, niemal domowe ciepło. Rodzina miałaby blisko z wałówką, mąż wpadałby codziennie i codziennie pokazywałaby mu dziecko przez okno. Taki plan. Wyjdzie inaczej. Miejski szpital zadziwiająco pusty, położne z racji Dnia Kobiet nieco zaróżowione od pokątnie wychylonego toastu. W sali nikogo, poleży i powrzeszczy sama do pustych ścian, a krzyk wróci i pokłuje ją w to samo miejsce, w które naprędce postawionym penisem kłuł ją na tyłach remizy przypadkowo poznany chłopak, potem mąż, a wkrótce ojciec. Wtedy ból zdawał się przyjemnością, tłumaczyła sama sobie, że jest przyjemny. O skurczu rozrywającym podbrzusze na kawałki nie może tego powiedzieć. Mgła zasłoni oczy, ludzie przyjdą, wyjdą, zajrzą między nogi, pomacają, spróbują odwrócić dziecko, co pcha się tyłkiem na świat. Wszyscy weseli, rozgrzani, zadowoleni. Nie, nie, droga pani, przemy, przemy! Dasz radę, złociutka! Po jedenastu godzinach da radę, wypchnie córkę na świat, lekko podduszoną, zsiniałą. Opadnie na łóżko z mocnym postanowieniem unikania podobnych zdarzeń w przyszłości.

      Mała na pustym oddziale szybko zyska sławę. Dupą na świat, i to w Dzień Kobiet! Niewielki loczek, układający się w cyfrę sześć, wywoła salwy śmiechu w dyżurce. Miastowe uczesanie, nie ma co! Zakręcony na loton! – obwieści ze śmiechem pielęgniarka, podając matce dziecko w szczelnie zawiązanym beciku. Matka potem dopyta, co to loton, nie wiedziała bowiem, że to lakier do włosów, na wsi utrwalano fryzurę na wodę z cukrem.

      Mała spędzi pół życia na wsi, a pozostałe pół, mimo że w mieście, głową nadal na wsi, w ogrodzie warzywnym, w oborze wśród krów, w kurniku z kurami. Nie będzie świadoma miastowego rodowodu, ale w którymś momencie zrobi z tego użytek. W dzieciństwie wpadnie po uszy w przypowieści o duchach i marach na bagnach. W gorące letnie noce pod namiotem pierwsza opowie kuzynkom historie o białych damach w zrujnowanych zamkach, o staruszkach łapiących dzieci za ręce w zaułkach gęstych od pokrzyw, o wampirach, czosnku i osikowym kołku. Odwiedzi miejsce w okolicy, gdzie spalono na stosie czarownicę. W tkankę skóry wplącze się wiejska prostota, chłopska mentalność i skłonność do magicznego myślenia.

      Poniekąd polubi kłamstwa.

      Poniekąd znienawidzi prawdę.

      Prawda przyjdzie sama, w osobie kobiety łudząco podobnej do matki. Stanie w drzwiach latem, kilka miesięcy po śmierci dziadka. Świetnie skrojona sukienka, idealnie dobrana torebka, fryzura z żurnala. Zapyta o matkę, zaczeka w kuchni przy kawie, niezbyt rozmowna, choć wyraźnie zdenerwowana. Matka zatrzyma się w pół kroku i niemalże wrośnie w podłogę, zaskoczona. Zamknie się z gościem w pokoju, po godzinie szeptania usiądzie przy stole w kuchni. Bez słowa. Tamta zabierze swoją piękną torebkę i wyjdzie, uśmiechając się blado.

      Prawdę poznają wybrani, rodzina, urząd. Matka zbędzie pytania monosylabami, skrzętnie omijając temat. Babka machnie ręką, dając dowód, że wiedziała od dawna, ciotki zachłysną się wiadomością i umilkną na moment, by zaraz przedsięwziąć środki zaradcze, wujek Tadeusz z kolei nie będzie mógł przestać mlaskać z podziwu dla dyskrecji i jurności teścia.

      Jedne prawdy umrą, drugie się narodzą koślawe, przechodząc na stronę kłamstwa. Koleżanka, z którą nie wolno się bawić – ojciec pijak – okaże się sympatyczną dziewczynką. Kolega ochrzczony mianem brudasa pożyczy zeszyty, gdy ona rozchoruje się na anginę. Nastoletni bunt, uznany za najgorsze


Скачать книгу