Szalej. Monika Drzazgowska
i ręka im nie zadrży. Na takich mężczyznach nie znajdzie się śladu upływającego życia, przemijających dziewcząt, gorących czerwców i lipców, taki przeżyje poza czasem, poza rytmem, poza biologią, niezmącony, nietknięty myślą, nieskażony grzechem. Przyjdzie w snach nawet wtedy, gdy ona dojrzeje, gdy podrośnie Jackowe potomstwo i gdy zwiędną wszystkie dziewczyny, które porodzą mu dzieci w nadziei, że wtedy się ożeni, że zasiedli ciała i pokój na strychu w domu rodziców. Podoba ci się? – zagai koleżanka, kiedy spotkają Jacka przy przystanku autobusowym. Po wysiadce z autosana Jacek zdejmie buty i podwinie nogawki spodni. Ściągnie koszulę i pokaże równomiernie opalony tors. Nie, wcale – skłamie głośno, oddalając od siebie zakusy chłopaka nawet zainteresowanego dziewczyną i tym błyskiem w źrenicy, pomieszaniem strachu i żądzy, prawdomówności i blagi, szczerości dziecka i lizusostwa konfidenta. Biała flaga i Matka Courage w jednym spojrzeniu. Jacek zatrzyma się i zajrzy dziewczynie w oczy. Nie? – zapyta. – Na pewno nie? Koleżanka odsunie się spłoszona, Jacek zbliży twarz do piegowatego nosa i wysyczy przez zęby: Nie bądź taka wybredna, bo cię nikt nie weźmie. Poczucie wyższości zagra w płucach i błyskawicznie wydostanie się zadziornym zdaniem: Już mnie ktoś wziął, głupku! Wsiowy lowelas! Jacek ściągnie wargi, żeby nie obśmiać ledwo odrośniętej od ziemi smarkuli. Odejdzie, oglądając się i zerkając spod jasnej grzywki, a ona rzuci w powietrze serią: Bosy Antek[2], rozkrzészczoch[3], rojber[4]! Jacek się roześmieje, aż wróble zerwą się z płotu pod sklepem. Nigdy więcej nie przydarzy jej się taki atak śmiałości, nieraz się zastanowi, skąd się w ogóle wziął, i strawi sporo czasu na pomysły, w jaki sposób ponownie go przywołać.
To wspomnienie będzie wracać wraz z żalem, że nie powiedziała: Ależ tak, podoba mi się, chciałabym przejść się z nim do lasu na jagody. Chciałabym dotknąć jego brzucha i scałować pot z szyi. Oj, chciałabym. Bo co by się takiego mogło stać? Kto by na tym ucierpiał? Po latach poczuje gęsią skórkę, wyobrażając sobie zgoła inny koniec rozmowy z płowym chłopakiem. Niestety, Jacek przeżyje życie szybko, intensywnie i umrze młodo, roztrzaskując motor na słynnym zakręcie śmierci tuż za mostem w stronę gminy.
Kłamstwo zrówna się z jej oddechem, kłamstwa zaplanuje i rozłoży na raty. Wzniesie piętrowe konstrukcje z niedomówień, niedopowiedzeń i łgarstw w żywe oczy. Robiłaś to już wcześniej? – spróbuje się ktoś dowiedzieć. Ależ oczywiście! Lub: Ależ skąd! – w zależności od oczekiwanego efektu. Koloryzowana przeszłość, opromieniana przyszłość, aż nadejdzie moment, gdy zgubi się w swoich koronkowych bujdach i będzie jej przez chwilę wstyd. Przez moment, bo szybko się okaże, że kłamie każdy napotkany po drodze: sklepowa, babka, ojciec, brat, ksiądz, facet w telewizji, dziewczyny w szkole i pan dyrektor. Wyzbędzie się skrupułów i odda się cała przyjemności stwarzania świata na swoich warunkach, a złapana na nieścisłości, wzruszy ramionami i wykręci kota ogonem.
Poniekąd pierwszy dzień jej życia to ostatni kogoś innego.
Poniekąd matka jej to opowie.
Oddział opustoszeje, pogasną światła, pod pręgą jarzeniówki przysną pielęgniarki w dyżurce, białe kokony w łóżeczkach w sali obok przestaną kwilić i zapadnie gęsta szpitalna noc. Matka pod cienką kołdrą pomyśli, co robić dalej. Będzie miała nadzieję na prezent z okazji narodzin nowego obywatela. Cokolwiek. Cokolwiek od życia.
Wystarczyłby moment refleksji. Poniekąd niewiele.
Jak żywy stanie jej przed oczami dziadek. Macha sprawnie siekierką i szybko rozdziera świerkowe, żywiczne polana na cienkie drzazgi, od których potem w piecu furczy żwawym płomieniem. Matka odniesie wrażenie, że leży nie na łóżku, ale na pieńku, i czeka, aż siekierka opadnie. Grzmotnie w czaszkę, rozłupie na szczapy, ale szczęśliwie ogłuszy, zanim zabije. Nie zobaczyłaby tego, co gasnącym okiem widziały bite w sobotę kury: krwistą miazgę ściekającą po trzonku i zachlapane gumiaki dziadka. Co żwawsze okazy biegały parę sekund bez głowy po podwórzu, trzepocząc skrzydłami i rzucając się w kałuże po porannym deszczu.
Zaklepano życie. Wydano za mąż. Urodziła. Co zostało? – zastanowi się. Dźwignie się na łokciu, z wielkim trudem opuści nogi na podłogę, nie wymaca buta, swoich kapci nie ma, bo babki, zaalarmowanej telefonem do sołtysa, wciąż nie widać. Zagarniając przykrótką szpitalną koszulę z oberwanymi tasiemkami, otworzy drzwi na korytarz. Nie wyobrazi sobie finału swojej wędrówki, na razie musi wyjść, wymknąć się i zostawić za plecami wszystko, włącznie ze sobą, córką, torebką z zestawem niezbędnych rzeczy: okrągłym lusterkiem ze zdjęciem Claudii Cardinale na odwrocie, kalendarzykiem, zgrabnie składającą się parasolką w grochy, paroma irysami w srebrnych papierkach. Właściwie teraz zjadłaby cukierka, zjadłaby cokolwiek, nie jadła od dawna, na rurkę z kremem do cukierni na rynku nie dotarła. Głód zamruczy cicho pod koszulą.
Pójdzie pomału, palcami sunąc po ścianie dla utrzymania równowagi. Pójść gdzieś, coś zobaczyć, gdzieś tu niedaleko powinno być morze, ciemne, szumiące zapraszająco, słone, co za egzotyczna odmiana po słodkich wodach dookoła wsi, z której przyjechała. Płaszcz ktoś zabrał, nie ma jak uciec, poza tym ciężki podkład między nogami nie pozwoli swobodnie iść. Matka stanie w drzwiach, przez szparę wpadnie nocny wietrzyk. Wiosna posnuje się nad parkingiem nieśmiało, ale matka, wiejska dziewczyna, rozpozna znajomy powiew lżejszego powietrza. Jeden krok, „ściskając w ręku kamyk zielony”, i szpital zostanie w tyle. A pani co tu? – skrzypnięcie drzwi obudzi dyżurną, za plecami wyrośnie pielęgniarka, rozgniewana, z rękami na biodrach. Spojrzy w twarz matce, coś ją zaniepokoi, dlatego delikatnie obejmie ramieniem niedoszłą uciekinierkę i powie łagodnie: Chodź, złotko, herbaty ci zrobimy, kanapkę. Wyśpisz się i wszystko będzie dobrze. Podprowadzi do sali, ułoży na łóżku, da świeży podkład. Znajdzie dodatkowy koc i otuli nim pacjentkę, która zamknie powieki i na parę godzin zapadnie w sen. Śnić będzie, jak poświęca się dziecku, jak zyskuje szacunek należny matce. Jak na karuzeli co chwila Wigilie i Wielkanoce, zaraz odstawianie córki od piersi, potem odzwyczajanie od pieluchy, przedszkole i szkoła, białe podkolanówki, spinki do włosów. Po maturze zmusi dziecko do wyjazdu ze wsi, dla córki to będzie zaledwie powrót, w końcu w mieście urodzona. Życie małżeńskie – suche, rzadkie, niechętne – też się przyśni, ale przesłoni je zatrzęsienie letnich i jesiennych obowiązków. Wykopki i kopcowanie, latem sianokosy. Kwintale kawy przemielonej w młynku, góry mąki przerobionej na makaron i pierogi. Śnieg, roztopy i upalne lipce w ogrodzie przy łuskaniu fasoli. Psy podwórzowe się wymienią, jeden zdechnie, drugi ucieknie, kot straci ucho, zastępy kur się opierzą, naznoszą jajek i zginą pod toporkiem. Wieprzki i kaczki, gołębie i króliki. Śmierć i rozkład, krew, stosy pierza na poduchy. Świńskie uszy i ogony gotowane z liściem bobkowym i zielem angielskim. Matka obliże się przez sen. Rosół dobry, tłusty, zjadłoby się.
Poniekąd przyjmie rolę kobiety.
Poniekąd nigdy nie wyrośnie z dziewczyny.
Przez uchylone drzwi do dużego pokoju córka zobaczy matkę na podłodze, trzymającą przenośną antenę telewizyjną. Próbowała widocznie wszystkiego, a wizja i tak uciekała bokiem. Porcja zagranicznego serialowego romantyzmu warta będzie karkołomnych pozycji i niewygody na twardym linoleum. Na szklanym ekranie Saga rodu Forsyte’ów, perypetie młodego dziedzica i pięknej guwernantki. Czy będą razem, czy zwycięży miłość? Odejdą ku skromnemu, ale własnemu szczęściu? Matka musi to zobaczyć i wygnie się z anteną w ręce na prawo, na lewo, straci równowagę i prawie oprze się nosem o telewizor. Kątem oka zauważy dziecko w cieniu korytarza.
– Co się tak głupio śmiejesz? – zapyta. – Wracaj do łóżka!
Zakazi córkę romantyzmem. Wmówi dziecku, że warto czekać na wybrańca, bo wszystko stanie się jasne w ułamku sekundy, łuna oświecenia rozpali głowy zakochanych i od razu będzie wiadomo, co powiedzieć i jak się zachować. Prościej się nie da, właściwe kawałki układanki od razu wskoczą na miejsca: seksualna satysfakcja, małżeńskie porozumienie, macierzyński triumf. Tyle że nikt nie