Szalej. Monika Drzazgowska
boski pierwiastek, to i każdy może dać szczęście.
Ale kiedy coś zaiskrzy, dziewczyna się wycofa, poniekąd ze strachu, poniekąd w nadziei na odnalezienie kogoś lepszego, kto przyniesie więcej drżenia w sercu i niepokoju w podbrzuszu. Warto czekać – uspokoi matka, gdy po raz kolejny zabroni pójść na prywatkę. Zahibernuje dziewczynę w stanie rozkwitu, nieustannego czekania na zapylenie przy niemożliwej do przejścia selekcji owadów. Pójdzie w świat, nieprzygotowana na nic, rozczarowana, zmęczona wypatrywaniem księcia i jego białego konia. Zdziwiona, jak łatwo przychodzi to innym, jak szybko podnoszą się po porażce. Wieczór z jednym, poranek z drugim, początkowo sparaliżują ją zasłyszane historie koleżanek o kochankach liczonych w tuzinach, potem pożądać będzie dla siebie podobnych przeżyć, panicznie się ich obawiając. Zawiruje jej kolorowa zapaska w tańcu z kawalerem, nie zatrzyma się. Zatrzymanie skutkuje wymiotami i zawrotami głowy.
W szkole dostanie liścik napisany pismem kolegi Sebastiana. „Chcesz ze mną chodzić?” – zapyta w nim dziewczynkę. Ona ucieknie z kartką do toalety. Usiądzie na sedesie i przeczyta ją dwanaście, piętnaście, dwadzieścia razy. Złoży kartkę na pół, rozłoży ponownie i ponownie przeczyta. Serce się zatrzyma, wdech się zgubi po drodze. Podrze liścik na kawałki i spuści wraz z wodą. Umyje ręce, wyjdzie na korytarz i przejdzie obok Sebastiana, jakby był powietrzem. Królowa poczeka, prawdziwa królowa czasu ma aż nadto.
Poniekąd ją powitano.
Poniekąd nikt na nią naprawdę nie czekał.
Ojciec w końcu odnajdzie szpital i żonę. Niewiele będzie do zrobienia, postoi godzinę przed bramą, zadzwoni z budki do sołtysa, by dał znać teściowej, i pojedzie do domu. Babka nakarmi kury i naszykuje obiad dziadkowi. Ten pomarudzi, że po co się tam pcha, dzieci rodzą się od zawsze, wiadomo chyba, co z nimi robić, jeszcze tam babki trzeba. Pewnie i tak jej do szpitala nie wpuszczą, zarazków naniesie.
Babka nie wysili się na gadanie. Spakuje torbę, zięć podrzuci jakieś ubrania, herbatę w torebkach. Dołoży się trzy słoiki z zupą, ze smalcem, kawał kiełbasy, szynki i resztkę kaszanki. W sklepie kupi lepszego chleba i odsypie cukru z zapasów. Weźmie z piwnicy kompot i wyściubi ze skarpety banknot na bilet. Wsiądzie do pekaesu, potem do pociągu, potem przytelepie się tramwajem do szarego, brzydkiego szpitala, aż nią wzdrygnie przy bramie. W dyżurce spojrzą na babkę i jej majdan jak na najczystszy przykład wiejskiej babiny, choć babka będzie dopiero po czterdziestce, nigdy nie włoży chustki na głowę, zadba o zęby i porządny płaszcz. Pielęgniarka wpuści gościa na oddział i wskaże właściwą salę. Matce położą na sąsiednim łóżku koleżankę, której opowie ze śmiechem, jak to przypadkiem trafiła na miejską porodówkę. Babka postawi torbę obok łóżka i niezdarnie przytuli córkę. Matka się nachmurzy, bo przypomni jej się dziewczyna w kożuszku i sztruksowej spódnicy, ale słusznie przyzna rację sobie samej, że na razie wypada się cieszyć, i uśmiechnie się do babki. Babka wyładuje prowiant z torby wprost do szafki i rozejrzy się za dzieckiem.
– Zaraz przyniosą do karmienia – zapewni matka, z przyjemnością zatapiając zęby w pajdzie chleba.
I rzeczywiście, drzwi się otworzą, wejdą pielęgniarki z dwojgiem dzieci na rękach. Jedno trafi do matki, ta – trochę spłoniona nową rolą, onieśmielona przed surowym obliczem babki – całkiem zgrabnie odbierze córkę, odsłoni pierś i poda dziecku. Niemowlę odchrząknie, nawet nie zdąży zakomunikować, że jest głodne. Z piersią w ustach poobserwuje otoczenie, biel pościeli, blade słońce za oknem, kobietę siedzącą na skraju łóżka z rękami na podołku. Usłyszy szum wody w rurach, hałas na korytarzu, poczuje daleki zapach lizolu po myciu izolatki, aromat siana na bluzce babki, na języku słodycz mleka ściekającego kanalikami wprost do gardła. Świat przedstawi się jako nierozpoznane miejsce z tysiącem tajemnic, które warto poznać. Po karmieniu babka weźmie becik i podniesie do światła. Obejrzy dokładnie małą głowę, włosy, uszy, zajrzy w pieluchę, zostawi znak krzyża na czole. Uśmiechnie się do berbecia, któremu się odbije. Cienka strużka mleka wycieknie z ust na kaftanik. Babką wstrząśnie rechot:
– Wiesz ty, co dobre. Grunt to zjeść, wypić, a reszta nieważna, òbczipczi-òpôłczi i bajdë-srajdë[5], tyle!
NO
– No, kochanie, serce moje, jak ja umrę, wszystko twoje – zagadywał dziadek, sadzając ją na barana i wędrując po łące na bosaka.
Kaleczył stopy o ostre rozpadliny, skórę na nich rozdzierał wysuszonymi łodygami dzikiego kopru. Zatrzymywał się co krok. Za plecami miał stodołę, a przed sobą schludne zagony, ogrodzone ze wszystkich stron rozchwianym płotem. Pokazywał granice świata, czytał jak z atlasu, starannie odmierzał palcem: tu jest bezpiecznie, to nasza ziemia, tu stoi nasz dom, na tej łące wypasamy krowy i gęsi, a tu jest sad, gdzie rosną jabłka i czereśnie. Za sadem śmietnisko, w nim mieszka belon Purtk[6], co pierdzi trującymi gazami. A tam, za tamtym słupkiem, kończy się nasze. Tam nie znajdziesz niczego dobrego, sam smród, głód i ubóstwo. Nad ziemią krążą kanie, wysłannicy diabła. A tamtą drogą tylko ciągnikiem przejedziesz, bo grunt grząski, a bies Błotnik na nim dzieci za nogi wciąga do piekła.
Nigdy nie wychodziła za płot. Stawała na żerdzi, kiedy nikt nie widział, i wychylała się, żeby sprawdzić, co jest po drugiej stronie. Czy aby na pewno wiatr przywiewa zepsute zapachy? Któregoś dnia na próbę wystawiła nogę za ogrodzenie, ale bała się postawić stopę na obcej ziemi. Chodzili po niej żywi ludzie, obrabiali pole albo po robocie leżeli pod drzewem, całkiem zadowoleni, syci słońcem, i mała nie dostrzegała wśród nich nikogo podobnego do kostuchy. Po drugiej stronie widywała też ojca, który szedł, jakby szedł po swoim, nie przejmując się, że może zapaść się w podeszczowe błoto. Krzyczała, żeby wracał, ale on machał ręką i mówił, żeby została, gdzie stoi. Stała, a ojciec oddalał się w kierunku leszczyn i znikał. Zawsze wracał, wracał, gdy dziecko daleko zaszło w różańcu, z każdym koralikiem mocniej odpychając piekielne wizje. Zdrowaśki szybko rozprawiały się z szatanami, potworami w maskach zwieńczonych ogromnymi czerwonymi rogami. Wywalony krwisty jęzor smagał dziewczynkę po nogach i zostawiał mokry ślad ślimaka. W innej wizji pękała skóra i ciało otwierało się samo. Pod rusztowaniem z żeber skołtunione niebieskawe jelito pulsowało nieczystościami, obok żołądek puszczał kwas na żółtą wątrobę, serce pompowało resztką sił, blade, mało krwiste. Wnętrze brzucha czerniało w mgnieniu oka, przysypywane popiołami z opowieści babki. Snuła je pod piecem w listopadowe wieczory, gęste od demonów i wilgotne od ciężkiej bielizny na sznurach pod sufitem. Tam się wykuwała wyobraźnia małej, tam oplatano ją cienką siecią kłamstw, że urodziła się jedynie po to, by ją zeżarł strach przed tym, co za płotem. Upiorne historie o wisielcach i żywcem spalonych, o Cyganach, co się włóczą po drogach i parzą po rowach, miały trzymać dziecko na podwórku i nauczyć, by każdego obcego traktować jak wroga, jak Żyda polującego na niemowlęta, jak milicjanta, co zabiera nie wiadomo dokąd krnąbrne pędraki. Jak Borową Ciotkę[7], wychodzącą z lasu w koronie z szyszek i ciskającą w ludzi syczącymi żmijami. Wreszcie jak gwiazdora w krwistej pelerynie, co siał strach gromkim głosem wujka Tadeusza – choć wtedy jeszcze nie wiedziała, że to wujek Tadeusz – i z siłą olbrzyma Stolëma[8], co jedną ręką drzewa wyrywał, podnosił dzieciaki z ziemi, sadzał je sobie na kolanach i nakazywał odmawianie pacierza w zamian za pudełko galaretek w cukrze.
No nie, za płot nie. Na razie w obejściu atrakcji wystarczało, by nie zapuszczać się za ogrodzenie. Dom z czerwonej cegły z dwoma wyjściami, jedno na podwórze, jedno na ogród. Trzy pokoje na dole, dwa na strychu, schody w górę, schody w dół, na facjatkę i do piwnicy. Pokoje łączyły się z kuchnią, chodziło się wkoło, biegało za pilątkami[9], które – dopiero co wyklute – opierzały się w cieple pieca.
W soboty przy ścianie, na której powieszono makatkę z ozdobnym napisem „Witaj, nowy dniu, przynieś szczęście rodzinie i sąsiadom”, siadywała matka z maselnicą