Szalej. Monika Drzazgowska

Szalej - Monika Drzazgowska


Скачать книгу
kokiem tuż nad karkiem, przepasana kolorowym fartuchem. Pytlowała z sąsiadkami o biednej Hance, wyróżniały ją te kamienne spółgłoski, ten pudowy ciężar obcego akcentu.

      – No, to możliwe – potwierdził z westchnieniem Stary Bogdan.

      Ciemniało, gdy doktor otworzył drzwi, coś tam jeszcze gadał do Rumcajsowej. Zatrzasnął torbę i oddalił się do syrenki zaparkowanej przy drodze. Hanka przystąpiła do kobiet, załamując ręce, ale widać było, że ulżyło jej. Doktor zapewnił, że Rumcajs się wyliże, rany zeszyte, za parę dni mają jechać na prześwietlenie do szpitala. Teraz śpi, otumaniony zastrzykiem, ojciec na wózku, to będzie miał na niego oko.

      Czerwona wstęga światła zwinęła się nad dachami w ciasną szpulkę i znikała za dymiącymi kominami. Trudno znaleźć ścieżkę między krzakami, Stary Bogdan szedł na pamięć, w końcu od dzieciaka tędy chodzi, nie zgubi się jak byle dureń w szczawiu. Trzymał dziecko na ręku, oddychało mu prosto do ucha, nie spało. Razem patrzyli w stronę zaznaczonych grubym cieniem żerdzi ogrodzenia, wzdłuż niego jak podenerwowany lew w klatce stróżowała matka. Od pewnego czasu warowała, żeby dzieciaka złapać zębami za kark i ponieść w ustronne miejsce. Stary Bogdan czuł na sobie wyczekujący wzrok, choć poza wyciętą z wieczoru czarną sylwetką kobiety niemal nic nie widział.

      Dziewczynkę kołysał równy krok. Miała wyobraźnię zdolną przywołać obraz ukoronowanej kostuchy, jednak nie wystarczało jej fantazji, by przedstawić sobie, co się wydarzy, gdy dotrą do płotu. Strach rósł miarowo; po której stronie ogrodzenia jest teraz bezpiecznie? Na ziemi sąsiadów, na rękach Starego Bogdana, przy jego pomarszczonej szyi, wyzierającej z przetartej koszuli, wśród zapachów tytoniu i kremu do golenia? Za ogrodzeniem, gdzie z ciemności wyrastały zabudowania do dziś jedynego znanego świata? Tam stała matka, w granacie wieczoru przypominała szczupłą brunetkę w ładnym płaszczyku z paskiem, idealną mamę z elementarza.

      – Małą Zosię umyje na noc mamusia. Już niesie dla niej mydło i gąbkę. – Usłyszał Stary Bogdan i uśmiech zadrgał mu pod wąsem.

      Dziecko powtórzyło jeszcze raz zdanie z czytanki i ucichło. Ciemność przyklejała się do ciała, owijała kołdrą z nadrukowanymi na pościeli gwiazdami. Podlatywały nocne ptaki i zrzucały dziecku miękkie pióra na poduszkę, rudziki z kosami krążyły nad głową i nuciły świergotliwe kołysanki. Obrazek jak z okolicznościowej kartki z okazji narodzin znalezionej w szufladzie komody. Pachnąca tekturka, wypukły złocony druk, rumiane niemowlę w beciku, nad nim tłuste ptaszęta i ogromne motyle we wszystkich kolorach ornatów proboszcza. Pyzaty księżyc łypał znad lasu i srebrnym okiem dawał znać, by wybrała sen, jaki chce śnić, pełny zakres, do wyboru. Bez wahania wskazała paluszkiem pastelowy obrazek, na nim dziewczynkę w kraciastej spódnicy. Obok mama, tata, pod nogami kudłaty pies. Tata podnosi córkę wysoko pod sufit, zakręca nią mocno, aż żarówki żyrandola mnożą się i zlewają w smugę jasności. Tata oddaje dziecko mamie, nie wiadomo dlaczego mówiąc spłowiałym głosem Starego Bogdana:

      – Śpi, nie budź. I nie karz za mocno, śmierć jej zajrzała w oczy, starczy strachu na dziś.

      OWSZEM

      Owszem, Ambroży Kleks słowem o tym nie wspomniał. Nikomu. A miał wiele okazji podczas swoich kwiecistych przemów. Żadnemu ze starannie wytypowanych uczniów akademii nie szepnął w zaufaniu, że Salamanka, w której studiował i w której przyznawano mu kolejne stopnie naukowe w filozofii, chemii i medycynie, słynęła także z najbardziej dystyngowanych prostytutek. Te – poza innymi talentami – dysponowały również umiejętnością tworzenia poezji. Nie, profesor Kleks, szkolony w przestarzałej pedagogice, nie mógł przypuszczać, że elektryzujące informacje o hiszpańskich kurtyzanach skutecznie zachęciłyby do nauki co bardziej leniwych chłopców.

      Kilka dekad po pierwszej lekturze trzymała w dłoni stare wydanie Akademii pana Kleksa i zastanowiło ją, czy skłonność do żywych kolorów i niespożytą energię Ambroży czerpał z lędźwi hiszpańskich kobiet. Czy profesor miał stosunki ze smagłolicymi prostytutkami? Czy to one zaraziły go tajemniczą chorobą, którą leczył za pomocą zażywanych regularnie piegów? Przeprowadził badanie na żywym organizmie, jak przystało na rasowego naukowca?

      Przyjdzie czas na pytania, na razie młoda czytelniczka zatopiła się w książce. Jest połowa lat osiemdziesiątych i na akademiach śpiewa się o wiecznym słońcu, wyzwolicielom radzieckim stawia się pamiątkowy obelisk pośrodku gminnej wsi, a Ambroży Kleks jest jedynym urzędowo uznanym hippisem w literaturze. Brakuje kawy, za to nie brakuje wzruszeń. Syto i spokojnie.

      Przyjdzie czas na refleksje i rewolucyjne pomysły, takie jak ten na hasło reklamowe kampanii czytelniczej: „Odkryj przemilczenia Kleksa i zyskaj cenną wiedzę o ciemnej stronie życia wielkiego uczonego!”. To nie banał, że świat się rozszerza z każdą przeczytaną stroną, to sama prawda. Perspektywa zmienia się wraz z metrami przeczytanych książek. Można przeżyć spore rozczarowanie co do uzdrawiającej mocy literatury, gdy się człowiek dowie, że biorące się z życiem za bary bohaterki poczytnych powieści narodziły się z niezrealizowanych fantazji autorek, wzruszające historie tych, co pokonali nieuleczalną chorobę lub objechali świat dookoła, wyprodukował dział marketingu, a naprawdę przerażającego mordercę wykreuje tylko praktykujący prawnik.

      Po latach spędzonych nad literaturą czarno-białe fotografie nabierają kolorów – niemal jak w kinie, gdy retrospekcja przechodzi w teraźniejszość – i dokonuje się paraliżującego odkrycia, że wojna sprowadza się do kwestii, kto kogo gwałtowniej przymusi do kopulacji i komu rzeź się bardziej opłaci finansowo. Wystarczy otworzyć podręcznik historii i przyjrzeć się fotografiom żołnierzy Armii Czerwonej wyzwalającym kolejne wioski. Ich spiżowe oblicza na ziarnistych zdjęciach czerwienieją coraz bardziej i rozlewają się w karminowe, alkoholowe plamy. Koniec wojny oznacza ni mniej, ni więcej, tylko osiem zegarków na każdym przedramieniu. Jasnoniebieskie słowiańskie oczy, wpatrzone w łunę zwycięstwa, rozbiegają się na boki w poszukiwaniu łupu lub tyłka do wydymania. Jakże inaczej patrzy się wtedy na zdjęcie dziadka z czasów partyzantki! Kadr obejmuje wesołą kompanię przy studni w jakimś gospodarstwie. Uśmiechnięte twarze, podwinięte rękawy i nogawki, widać właśnie umyli się w lodowatej wodzie. Oparte o cembrowinę zdezelowane karabiny, dzień spokojny, słoneczny, wojna szumi gdzieś daleko, można odetchnąć. Tyle że tuż przy krawędzi fotografii widać fragment spódnicy, kuper kury, bosą stopę. Gdyby poszerzyć ramy tego zdjęcia, choćby o ten centymetr, z którego wycięto ozdobne ząbki, mogłoby się okazać, że spódnica należy do gospodyni, której zarekwirowano ostatnie zapasy jedzenia, kuper do kury, która zaraz zostanie zarżnięta, a bosa stopa do kogoś, kto podjął decyzję o ucieczce przed niespodziewanymi gośćmi.

      Ale to za jakiś czas.

      Na razie w mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty otwarta jest szafa meblościanki wypolerowanej na wysoki połysk. Na jej dnie – pudło z łyżwami, buty na zimę, szaliki zwinięte w pstrokaty kłąb. Pod kołdrą z poliestrowych chustek, trzaskających iskrami, śpią dwie lalki: blondynka i brunetka. Ta pierwsza jest życiowo lepiej ustawiona; fryzurę ma krótką, ale pełną i gęstą, choć trochę nierówną przy gumowych uszach, bo podcinaną niejednokrotnie nożyczkami do paznokci. Brunetce grube, sztywne włosy związano w koński ogon, ale po przecięciu wstążki rozłożyły się jak peleryna. Odsłonięty łysy czubek różowawej skóry pachniał fabryką i dalekim wspomnieniem alkoholowych perfum pożyczonych od matki bez jej wiedzy. Lalki śpią, a ona czyta. Niewiarygodnie szczęśliwa, że można swobodnie powołać do istnienia barwną postać, bez wysiłku wystukując litery na maszynie.

      – Łatwe – podsumowała. – Wyobraźnia jest wszystkim.

      Po chwili książka o Akademii pana Kleksa została odłożona na półkę, bo obudziły się obie lalki, by bez cienia pretensji poddać się dziewczęcej kreatywności. Brunetka przeciągnęła się leniwie i z wystrzępionego dekoltu nylonowej koszuli wyłoniła się pierś z jasnożółtej plasteliny,


Скачать книгу