Szalej. Monika Drzazgowska
i groźnie łypał stalową sprzączką. Jednak pozbawiony siły ojca zwisał smętnie, rytmicznie bujając klamrą aż do zamknięcia drzwi. Poprzymierza buty! Dobra myśl, chociaż buty matki były brzydkie, tak jak cała jej garderoba. Włożyła stopy między czerwone paski sandałów na niewielkim słupku. Poczłapała w nich do pokoju, żeby przejrzeć się w fornirze meblościanki. Wyższa to doroślejsza – usłyszała od swojego ciała. Wyprężyła pierś, wciągnęła brzuch, przekręciła nieco głowę, by w oczach błysnęło światło z okna, ale wtedy spojrzała też na budzik. Mogłaby sobie pogratulować szybkiego wyskoku z butów i odniesienia ich na miejsce.
Jeszcze jest chwila, by splądrować pokój Piotrka, ale właściwie nie ma w nim nic ciekawego, bo smarkacz na razie nie umie pisać. Do tej wiosny, gdy zacznie skrobać pamiętnik, trzeba cierpliwie zaczekać. Na regale samochodziki, piłka, układanki, książka, papierowy teatrzyk z podpisami cyrylicą.
Zostaje kuchnia i praktyczne ćwiczenia z wyjadania. Żeby się nie wydało – wszystkiego po troszeczku. Łyżeczka cukru, łyżka miodu, plaster sera, trzy rodzynki i suszona śliwka. Językiem jak landrynkę poobracać muszelkę suchego makaronu, ewentualnie rozgryźć twardy płatek hibiskusa z herbaty owocowej, której nikt nie pije, taka jest ohydna. Śmignięcie do łazienki, by powąchać dezodorant, alkoholowy roztwór frezji, który dumnie stoi na plastikowej półce pod lustrem. Psiknąć pod pachami nie bardzo jest czas, bo już lekki zgrzyt zamka, chwila ciszy, niemal słyszalne zdziwienie zza pilśniowej płyty, bo chałupa otwarta, dziecko bierze szybki wdech i klamka się porusza, co doskonale widać z progu łazienki. Kraciasta spódnica, brązowe półbuty i jest. Matka i wywołująca od niedawna dziecięcą ciekawość torebka ze skaju.
– W domu jesteś? Co robisz?
– Tak. Nic.
– Ojciec zaraz będzie. Wstawię zupę na gaz.
I tak się kończył dzień wakacyjny, bo równo o szesnastej przechodziła w niewolę u rodziców na popołudnia długie i klejące. Działka, a na niej złośliwie obficie owocujące porzeczki i agrest. Ogórki z pestkami wielkości grochu, wypełniała nimi wiadra czternasty raz tego lata. Stoły pod płotem, schowane w cieniu spłowiałej czereśni, spływały krwią wiśni i śliwkową posoką. Dookoła brzęczały roje owadów, pijanych cydrem i zielonym winem. U sąsiadów, na ławce malowanej niebieską olejną farbą, siedziała prababka Kaśki. Chuda, zasuszona, papierowa. Ręce przezroczyste, ścięgna niemal wystające spod piegowatej skóry. Zupełnie oddana przeszłości, mająca w pogardzie teraźniejszość. Nie pamiętała imion swoich dzieci, wnuków, nie wiedziała, jaki jest dzień i który rok, pamiętała za to sukienusię i kapelusik – tak wystrojona pomykała do kościoła, na przyjęcia, walce i kontredanse. Oblizywała się na wspomnienie słodkich placków z lukrem, wykradanych z kuchni, moreli w syropie i kandyzowanego imbiru z importu. Uśmiechała się do obrazu narcyzów rwanych o poranku z zagonów krytych rosą i wianków z bluszczu przetykanego różową koniczyną. Prababka co rano kazała się czesać w dwa chude, siwe warkoczyki i przewiązywać je niebieskimi wstążeczkami. Wychodziła potem na spacer ze stadem psów, które przygarniała ze wsi i których nie pozwalała nikomu dotknąć. Sama je karmiła i spała z nimi w swoim pokoju. Z praprawnukami bawiła się w chowanego, wyskakując zza zasłony i strasząc je bezzębnymi dziąsłami. Babka kompletnie odleciała – komentował z lekkim wstydem ojciec Kaśki.
Drylowanie owoców jako jedyne dawało prababci nieco spokoju. Uzbrojona w ulubione szydełko, z każdą pestką wydłubywała z siebie opowieść. Całe ustępy były o bieliźnie, jaką panienka musiała mieć, by się uważać za pannę na wydaniu. O koronkach nicianych, jedwabiach i koszulach nocnych. O dziurkowaniu bawełny, obszywaniu lamówką w jesienne wieczory przy naftowej lampie. O marzeniach o przystojnym mężu, łagodnym w obejściu i nieprzedkładającym picia nad pożycie. Miska z wypestkowanymi mirabelkami wypełniała się pomału, a prababcia gnała po sadach z zalotnikami lub z dziewczętami w muślinowych sukniach albo z wypiekami na policzkach czytała list od panicza, zawiadamiającego, że się będzie strzelał z konkurentem do ręki. Prababka podnosiła wtedy głowę, zerkała na dziewczyny wiszące na barierce ogrodzenia, bujające nogami w powietrzu i z otwartymi ustami słuchające tej paplaniny, i zaznaczała tak trzeźwo, jak to możliwe:
– Ja tu wam, dziewczęta, nie opowiadam bajek, tak było, wszystko prawda. Kiedyś ludzie mieli gorętsze serca, do miłości się rwące, dziś świat jest zimny, a młodzi jak z lodu, nieczuli.
I śpiewała jakąś niezrozumiałą piosenkę, a od jej skrzekliwego głosu chmary wróbli i pliszek z dzikim świergotem wzbijały się w powietrze.
Zanim umarła rok później, zdziczała bez reszty. Biegała z psami po obejściu, przez łopiany i dzikie wysypiska śmieci. Słyszano, jak szczeka. Chuda i szybka, trudno ją było znaleźć w gęstwinie liści i doprowadzić do domu na jedzenie. A potem przyszedł dzień, gdy wszystkie psy zaczęły przeraźliwie piszczeć, bo dusza prababci, wtulona w stygnące ciało, próbowała dostać się do nieba. Jakby babka miała zwierzęcą duszę, która nie jest nieśmiertelna i nie dostąpi zbawienia.
Gdy bolący od agrestu brzuch stawał się podejrzaną wymówką i nie dało się wykręcić od pracy, robotę trzeba było markować. Przed południem wpadało się na działkę i wyrywało tam parę chwastów przy ścieżce, ale tak, żeby rodzice zauważyli i dawali lżejsze zajęcie po południu, choćby zrywanie truskawek albo bobu. Warto być pierwszym, jest szansa zaklepać co przyjemniejsze obowiązki: Ja biorę groch, ty marchew! – i brat pogrzebany na suchym zagonie z ledwo co wystającym zasiewem marchwi. Odróżnienie jej od chwastów to stanowczo za wiele. Dziecko uderzało w płacz, a ona dumnie i sumiennie zrywała soczyste grochowe strączki do plastikowego wiaderka. Manipulacji, by działała skutecznie, należy uczyć się od małego, powinna naturalnie wpadać do krwiobiegu jak składniki odżywcze z jedzenia. Przez osmozę, czerpanie z najlepszych wzorców w najbliższym otoczeniu i w telewizyjnym okienku. Oglądając później odcinki serialu Dynastia, z nieskrywaną satysfakcją rozbrajała intrygi, które Alexis zastawiała na bezradną Crystal. Zakulisowo, precyzyjnie, czasem mało subtelnie; bywało, że jej intencje były tak oczywiste, jak fryzura. Siała baba mak zwątpienia przy śniadaniowym stole, plotkowała przy basenie, na koktajlach, podczas garden party. Manipulowała swoim odbiciem w kryształowym lustrze. Porządna, amerykańska szkoła przekonywania ludzi, że sami chcą oddać to, czego pragnie manipulator.
– To jest niedobre, będzie cię od tego bolał brzuch. Daj, wyrzucę do śmieci – mówiła bratu i rozplątywała mu palce, by wyjąć z dłoni dorodną truskawkę.
A ten mały, podnosząc ku niej niebieskie oczy, z ufnością oddawał czerwony, wypieszczony słońcem owoc, odnaleziony w cieniu liścia na krzaku na końcu zagonu. Oddawał i patrzył, jak ona zmierza w stronę kompostownika i udaje, że wrzuca coś do środka. W rzeczywistości wrzucała truskawkę do ust, a drugą ręką markowała ruch i czekała, aż coś ciekawego odwróci uwagę chłopca. Delikatność to podstawa manipulacji, toporne zagrania w towarzystwie dorosłych nie przynosiły efektów, matka dość czule odbierała wyładowania elektryczne w rozmowach między rodzeństwem, zdania rozpoczynające się od: Na pewno już tego nie chcesz… albo: Nie wejdziesz tam, jest za wysoko dla ciebie. Ostateczny bilans wychodził zazwyczaj na plus, codzienne ćwiczenia przynosiły niedające się zignorować profity. Dawano dodatkowe kawałki czekolady, pozwalano posiedzieć dłużej przed telewizorem albo ignorowano w którymś z dramatycznych momentów, gdy dorośli definiowali świat na nowo, ustalali, kto jest po której stronie frontu i czy tym razem Eurazja wydała wojnę Oceanii, czy odwrotnie. Powroty z ogrodu też warte były planowania; najlepiej chwycić najcięższy koszyk, z trudem unieść go na oczach ojca i czekać na pomruk:
– Zostaw, ja to wezmę, ty zanieś te kwiaty, co mama nazrywała.
I z policzkiem wtulonym w pachnące irysy pójść w różowo-złoty zachód słońca, wprost w szeroko otwarte drzwi bloku. Lekkim krokiem pokonać schody, gdy reszta dźwigała ogórki i ziemniaki, zdjąć z szafy jeden z wazonów, nalać do niego wody i starannie ułożyć kwiaty.
– Aleście