Szalej. Monika Drzazgowska

Szalej - Monika Drzazgowska


Скачать книгу
Bogdana.

      Ale ten, w złości czy Bóg wie w czym, ani myślał puścić konia luzem. Trzymał się linki i dawał sobą miotać po łące. Kto by tam w takiej chwili zwracał uwagę na cokolwiek dookoła. Na to, że ptaki zerwały się z gałęzi i uleciały wysoko. Na to, że pomocnik Starego Bogdana leżał z twarzą w kępie trawy, śmiertelnie bojąc się rozdeptania przez diabelskiego ogiera. Na to, że czarna gęsta broda Rumcajsa rozdzieliła się na dwa jęzory, a kapelusz sfrunął pod leszczynowe krzaki, i wreszcie na to, że dziewczynka w kraciastej spódniczce podchodziła coraz bliżej. Coś zobaczyła na grzbiecie wierzgającego konia, coś na nim siedziało, coś, co bardzo przypominało bladego i wypłowiałego kościotrupa z koroną na głowie, ostrym pazurem wskazującego punkt w oddali, pewnie kolejną ofiarę, po której karku będzie można przejechać twardymi kopytami. Taki obrazek miała babka w książeczce do nabożeństwa, na nim pod ciężkim brzuchem konia wiły się ciała zabitych, rozwiane włosy, obnażone torsy mężczyzn i gołe piersi kobiet. Mała stanęła przed koniem z ciekawością dziecka, które jako jedyne z ludzi umie zadać śmierci właściwe pytanie. Złożyła ręce jak do modlitwy, koń podniósł przednie kończyny i zarżał. Podmuch powietrza zawinął spódnicę wokół nóg. Końskie pęciny tuż przy twarzy dziecka wydłużyły się w cienkie, nieskończone linie. Ona odnajdzie je po latach w obrazach koni namalowanych przez Dalego, odnajdzie spienioną pędzlem białą grzywę, ociekające farbą kopyta, teraz widzi tylko niepowstrzymaną siłę. Nic się tej mocy nie ima, żaden zakaz, żaden nakaz. Zwierzę wystaje ponad ciemne włosy dziewczynki potężną górą, zastygłą szklistą pewnością, wodą związaną w czysty, mocny lód. Zdaniem zagrzebanego w trawie pomocnika ułamek czasu trwał wieki, według Starego Bogdana – jak z bicza strzelił, bo wreszcie dostrzegł grozę sytuacji i wyrwało mu się z ust: Kurwa mać! Wtedy puścił sznur w nadziei, że swobodny koń ruszy dalej od dziecka, tyle że ogier robił, co chciał: stanął na przednich nogach i wypchnął zad do tyłu, wysoko ku niebu. Podkowy złapały słońce, błysnęły po oczach pomocnikowi, który odważył się oderwać od ziemi, i grzmotnęły po głowie Rumcajsa – ten już prawie, prawie trzymał w rękach ginący w kurzu sznur. Puknęło; tak puka makówka, gdy się ją rozdeptuje butem.

      Suche pęknięcie. Trzask w oku, Stary Bogdan był pewien, że to u niego. A to w oku Rumcajsa trzasnęło, iskra przeskoczyła i w snopie ostrego światła chłop wiele zobaczył. Łąkę – za chwilę miał się w nią zapaść, w miękką koniczynę o różowych główkach. Rozszalałego ogiera, gnającego w amoku, zostawiającego za sobą tumany miałkiego piasku. Starego Bogdana, klęczącego w trawie i dopiero odwracającego się ku Rumcajsowi. Zobaczył buzię dziecka, spokojną, bo widziało śmierć, więc widziało wszystko. Zobaczył rumianą twarz żony i zdumiał się. Przecież Hanka dopiero wraca pekaesem z gminy. Zdziwił go bardzo widok przyszłych wnuków, które głaszczą go po brodzie i szarpią za nią. Pochylała się nad nim matka, w grobie od paru lat, i ojciec, unieruchomiony w wózku, o tej porze powinien nastawiać w chałupie Muzykę i aktualności. I na końcu najgorsza ze wszystkich, wykrzywiona złością gęba wiejskiego nauczyciela, co szpicrutą lał Rumcajsa po łydkach. Dopiero wtedy spadła ciemność, gęsta pewność, że na dwoje babka wróżyła: albo się nie obudzi, albo jednak dostanie od Boga szansę na spłodzenie trzeciego syna, ziele sakramenckie, którego wtrącą do prizy[12] za kradzieże samochodów.

      Stary Bogdan szukał czapki w kurzu, bezradnie macał ręką dookoła siebie. Jeszcze mu się w głowie nie zrodziła myśl, by sprawdzić, co się stało, co z koniem, gdzie diabła poniosło. Dziewczynka stała przy głowie Rumcajsa; patrzyła wprost na dziurę w skroni, na krople krwi zbierające się na krawędzi rany w dużą łzę, która zaraz miała się przelać, popłynąć za ucho i wsiąknąć w ziemię. Podniosła źdźbło trawy i posmyrała otwór. Najchętniej włożyłaby do środka palec i sprawdziła miękkość rozerwanej tkanki. Kłosek zabarwił się czerwienią i wymalował na policzku Rumcajsa ślady jak po pazurach bestii. Podrażniony nerw w szczelinie zagrał w czaszce i Rumcajsowi otworzyło się oko. Przetoczył nim po niebie i czubkach świerków, wyostrzył i znalazł twarz pochylonego nad nim dzieciaka. Ale to nie on zagrzmiał: Patrz, co żeś narobiła! On by nie krzyczał na małą, jemu się podobała ta jasna buzia, rozchylone usta, drobne mleczaki, duże źrenice i zielona tęczówka, w której odbijały się ciemny gąszcz brody i brwi grube na palec.

      – Janiół – wymówił cicho, by nie spłoszyć. Zerkał na spoglądającą ciekawie dziewczynkę i szeptał do siebie: – A nie dopùscë na nas pòkùszeniô, ale nas zbawi òde złégò.

      – Patrz, co żeś narobiła! – Matka złapała za rękę i szarpnęła mocno. Bolało. – Kazałam siedzieć za płotem? Kazałam! Co teraz, no, co teraz?!

      – Co się wydzierasz? – zainterweniował dziadek. – Trza knypa[13] zabrać z pola, doktora wołać, a ty się drzesz na dziecko nie wiadomo po co!

      Matka spłoszyła się, schowała szyję głęboko w ramiona; odsunięta przez tłoczących się ludzi – wystarczyło, że koń przebiegł koło GS-u, od razu pojęli, że stało się nieszczęście – chciała złapać córkę i w ciszy własnego obejścia dać upust złości. Tyle że mała, nie wyższa od najwyższej trawy, schowana w plątaninie nogawek spodni i fałdach spódnic, posuwała się wraz z konduktem ku domowi. W progu po plecach uderzyły ją siatki z zakupami, które Hanka Rumcajsowa wypuściła z rąk, by sprawnie rzucić się do męża. Kładziono go właśnie na leżance w kuchni. Zapadła cisza, bo co tu gadać, lekarza nie widać, więc Hanka bez słowa, łykając łzy, ściskała Rumcajsa za rękę.

      Cudzy dom to cudze zapachy. Tu pachniało macierzanką, dziurawcem, miętą, suszone bukiety ziół, przywiązane do belki pod sufitem, kołysały się łagodnie. Wątły aromat kaszanki mieszał się z wonią ługu i aptecznej maści na odleżyny. Z pustych butelek po piwie, schowanych pod stołem, snuł się nadpsuty chmielowy bukiet. Z kolei kapota wisząca na gwoździu przy drzwiach wydzielała przyjemny zapach siana i obory. Mała wciągnęła nosem gęstą chmurę kurzu, znajomą, u nich w korytarzu pachniało podobnie.

      – Zabrać stąd dziecko – rzucił doktor.

      Wyprosił gapiów na dwór i zamknął drzwi. Wyszli przed dom i otoczyli siedzącego na ławce Starego Bogdana, któremu mocno chciało się palić, ale wstydził się pokazać, jak bardzo trzęsą mu się ręce. Kobiety jęczały we własnym gronie, przestępowały z nogi na nogę, czekały, aż Hanka wyjdzie i coś wreszcie powie. Mężczyźni pomału się rozchodzili, ktoś rzucił, że rozejrzy się pod lasem za ogierem. Został Stary Bogdan, jego pomocnik w drelichowym kombinezonie wcisnął ręce w kieszenie, pokiwał się niezdecydowany i też poszedł. Bogdan poklepał ciężką dłonią miejsce obok siebie. Dziecko natychmiast podeszło i wdrapało się na ławkę.

      – Coś ty tam widziała? – zapytał.

      Nikogo dookoła, wyjął papierosa i przypalił drżącym płomieniem zapałki.

      – Kościotrupa w koronie – odpowiedziała posłusznie.

      – Możliwe – mruknął i zaciągnął się głęboko.

      Dym wypędził z pamięci obraz sprzed prawie trzydziestu lat. Stał w progu w gumofilcach brudnych od gnoju. Zapomniał natychmiast, po co przyszedł, bo przy oknie zobaczył żonę w butach na obcasach, w czarnym skórzanym płaszczu, pod płaszczem nagą, białą jak kość. Między guzikami płaszcza tańczyły piersi, nieco obwisłe od karmienia dzieci, wciąż ciężkie i jędrne. Piersi naliczył cztery, bo małżonki były dwie, jedną dostrzegł w odbiciu dużego lustra szafy, obie – zaniepokojone hałasem – podniosły blond głowy w Bogdanowej maciejówce z grafitowego sukna i spojrzały z lękiem w stronę drzwi. Usta pomalowane ciemną szminką rozchyliły się nieco, ale nic nie powiedziały. Staremu Bogdanowi po plecach spłynęła nie strużka, ale cała rzeka lodowatego potu. Brygida, co ty… – zaczął. Przytkało go, śrubokręt wypadł mu z ręki. I tu już Bogdan sam nie wiedział, czy mu się przywidziało, czy tak


Скачать книгу