Szalej. Monika Drzazgowska

Szalej - Monika Drzazgowska


Скачать книгу
nic, czarno-biały śnieżący ekran i trzaski dochodzące z alternatywnej rzeczywistości. To nie ten dzień, ale bywały takie, w których słuchała szemrzącego telewizora jak strumienia i szukała w niespójnych dźwiękach prawidłowości, zanurzona i odurzona, lecz zawsze gotowa, by w razie kroków na korytarzu doskoczyć do odbiornika i wyłączyć go czerwonym guzikiem.

      W szufladzie staniki matki, bezkształtne, bezbarwne, z zardzewiałymi fiszbinami, widać je było przez przetarty materiał. Szerokie gumy, masywne zapięcia i klamerki z grubego plastiku, minimalnie finezyjne wykończenia. Dziewczynka przyłożyła biustonosz do siebie, właściwie niechętnie. Milion razy kartkowała katalog Otto i wiedziała, że bielizna matki bardzo odstaje od światowych standardów. Nie do końca była świadoma, dlaczego w szufladzie nie mogły leżeć pofarbowane na kolory tęczy delikatne satyny i cienkie jak pajęczyna jedwabie na koronkach, w nich skóra czuła się jak zanurzona w ciepłym kakao. Gdzieś w świecie żyły kobiety, które wkładały bieliznę z niemieckich katalogów. Fakt, że matka takiej nie nosiła, był nieporozumieniem, dowodem braku wrażliwości na piękno. Tu, nad szufladą ze stanikami, do młodej docierało wyraźnie, że rzeczywistość może pachnieć inaczej, choćby jak tani przecież, w końcu zagraniczny gazetowy papier. Nie wszystko musi mieć woń przemielonej po tysiąckroć makulatury szóstej klasy, starych bloków rachunkowych, stosów zadrukowanych śmierdzącą farbą dzienników i książek najgorszych. Przedmiotom wolno pachnieć drażniącym nos zapachem czegoś trudnego do określenia, czegoś, z czym w tym miejscu i czasie, w których żyła, trudno było mieć do czynienia, czegoś nie z odzysku, czegoś nowego.

      Rozdrażnienie podeszło niemal do gardła, gdy wysunęła drugą szufladę, a w niej jak wylinki, zrzucone przez mokasyny miedziogłowce, wiły się rajstopy i podkolanówki. Wyciągnięte z ciemności, prawie wzdychały, unosiły się w nagłym podmuchu powietrza. Wiedziała, że trzeba odsunąć się na odległość przedramienia, bo w nozdrza bił swąd starego nylonu, starannie utrwalony w aromacie szarego mydła, taniego proszku do prania i spoconej skóry. Podkolanówki – ich jedyną zaletą były mocne gumy, zostawiające siny ślad na łydce – prawie jak w gipsowym odlewie zatrzymały kształt kobiecej stopy w średnim rozmiarze i łypały bezczelnie zacerowanymi dziurami, pewne przyszłości. Bo granicę, za którą miały lądować w śmieciach, przesuwano nieustannie. Raz na tydzień matka wysypywała zawartość szuflady na dywan i przeglądała z największą uwagą swój dobytek. Po prawej ręce te do pracy, nawet z drobną dziurką, wstępnie zaznaczoną bezbarwnym lakierem do paznokci. Po lewej – te cerowane kilkanaście razy, ale wciąż całe, można włożyć pod spodnie, do ogrodu. Trzeci sort, najgorszy, ale i tak nieusuwalny, stanowiły sztuki, z których coś zawsze można było zrobić, wykorzystać do przechowywania owocowego lub grzybowego suszu albo przynajmniej wypełnić tył szuflady, tak by wydawało się, że wszystkiego jest więcej, że się ma tyle, ile się potrzebuje, że można przebierać i wybierać. Że nie jest się skazaną na niekończącą się powtarzalność tych samych dwóch par rajstop, pranych na zmianę co wieczór w umywalce, wyżymanych delikatnie przez ścierkę i wieszanych w bezpiecznym miejscu. Bo każde zaciągnięcie, każda zwisająca nylonowa nitka to wstęp do rozpaczy, zapowiedź niedającej się uniknąć dziury, bilet do tekstylnego piekła. Wyjście z niego prowadziło przez upokarzające wymiany za krem, czekoladę, „Burdę” z wykrojami albo wielogodzinne stanie w kolejce do sklepu dziewiarskiego w powiatowym mieście.

      Podstawiła puf pod okno, stamtąd najłatwiej sięgnąć do szafki na górze, dorocznego schowka na prezenty gwiazdkowe. Poza kocami i siatką z kłębkami owczej wełny na zimowe skarpety znalazła anielski włos i kawałek wstążki. Zapach poniósł ją przez chwilę ku dniom wyczekiwania na święta, na ferie, na śnieg. Źle postawiła stopę i puf przechylił się, niemal się przewracając, rozpaczliwy młynek rękami i trzeba było zeskoczyć. Stopa wygięła się w kostce, zakłuło. Szafka zamknęła się sama z lekkim trzaskiem. Dziecko klapnęło na tyłek, rozmasowało bolące miejsce i uciszyło wewnętrzny głos wieszczący karę za grzech grzebania w zakazanych miejscach.

      Półki z książkami nie kusiły nic a nic, bo na ich oglądanie pod okiem domowników miała pozwolenie. Za jakiś czas odkryje, że jest także drugi rząd w głębi półki, a tam tytuły nieprzeznaczone dla dzieci. Ważniejsza szuflada na samym dole, pod telewizorem, z dokumentami, biurowymi papierami i zdjęciami. Fotografie w kartonie, nieuporządkowane, historie przemieszane; te z ząbkowanymi brzegami to młodość rodziców, te na papierze ORWO to miała być teraźniejszość, ale klisze wywołane miesiące po wydarzeniu rejestrowały dawno wygasłe emocje i chwile, o których chciałoby się zapomnieć. Jakieś wesele, stół zastawiony talerzami z wędliną i żółtym serem oraz kieliszkami po żytniej wyborowej. Na krzesłach siedzą kobiety z rękami na podołkach lub wznoszące szkło ku sufitowi. Fryzury jak hełmy, spryskane lakierem, stykają się nad sałatką jarzynową i galaretą z drobiu. Na innym zdjęciu spłoszona ciotka Teresa stoi pod piecem wraz z wujkiem Tadeuszem, wtedy zaledwie narzeczonym, wkrótce mężem i ojcem dwójki dzieci. Szybko mu się znudzi małżeństwo i zgodnie z określeniem babki pójdzie w tango z różnymi paniami. Ciotka na zdjęciu zarumieniona niewinnie, a po latach niezdrowo zzielenieje z wściekłości i przymusu udawania przed wszystkimi, że męża ma najzupełniej w porządku, chłop czasem musi, inaczej się udusi.

      A na tym matka. Skupiona, usta rozchylone, pokazuje żółte zęby. W zapinanej na zamek kretonowej sukience w drobne różowe kwiatki, które dzięki geniuszowi prowincjonalnego fotografa są raczej czerwonawe. Korale na żyłce, nosi je na duże okazje. O dziwo, na lichej odbitce widać nabrzmiałą żyłę na szyi nad rozpiętym kołnierzykiem. Tańczy z jakimś mężczyzną. Ktokolwiek to jest, wujek, kum, krawat poluzowany, wódka szumi w uszach. Stryjek, kuzyn, nieważne, zapamiętale walcuje do muzyki, która w nim gra, ale nie gra z rytmem partnerki. A matka, jak nie ona – coś nieznanego, coś na kształt radości widać w jej oczach, choć nie da się przeoczyć, że cała energia idzie w opanowanie sytuacji, w uspokojenie targającego nią uczucia, że jest nie na miejscu, że to wszystko niepotrzebne, niestosowne, że nie umie, nie chce, ale trzeba, wypada. Przebłysk radości okazuje się brudem na kliszy albo – w co da się uwierzyć przy odrobinie życzliwości – ostatnią z uwiecznionych prób wydobycia się z głębokiej przepaści.

      Dziecko zatrzasnęło szufladę. Nic ciekawego, dorosłe życie wygląda na nudne, gdyby je oceniać po fotografiach, sprowadzałoby się do popijawy po kościelnych ślubach i pogrzebowych maratonach. Czy to możliwe, żeby egzystencja rodziców poza weselami i stypami była aż tak pusta? Miała wątłą nadzieję, że prawdziwie szczęśliwe wydarzenia gdzieś ukryto. Wiedziałaby o nich chyba, brałaby udział w zabawach, wycieczkach, śmiałaby się do rozpuku z ojcem na seansie w kinie, z matką wybierałyby wspólnie sukienkę na urodziny i kręciły włosy na wałki. Niczego takiego nie pamiętała. Czyli było, tylko nie pamięta? Nie było, więc nie pamięta? Zakręciło jej się w głowie.

      W witrynce za szkłem matka ustawiła serwis kawowy. Nigdy z niego nie korzystano. Różyczki na kremowym tle. Dzbanek, cukiernica, mlecznik. W filiżankach zamiast kawy jakiś rachunek, gumki recepturki, bateria, muszelka, paproch. W cukiernicy uszkodzony medalion, z którego wypadły żółte kamyki, wciąż czekał na ratunek. W głębi drewniana szkatułka. Nareszcie dopadła skarbu. Dużo matka nie miała, trzy łańcuszki, srebrne i złoty. Kolczyki, jedne brzydsze od drugich, żadnych zwisających, żadnych zdobnych, zbytkownych. Pierścionki, bransoletki, w tym całkiem ładna, kuta w metalu, przepuszczająca falę słońca przez drobne dziurki. Znalazła medalik i krzyżyk, dwie broszki, emaliowaną i skórzaną. Nic ciekawego, chciała zamknąć wieko szkatułki, ale wtedy coś złotego błysnęło prosto w oko. Niewielka kropla bursztynu, kiedyś uwiązana na kawałku rzemyka, leżała wśród biżuterii. Tani wisiorek, kupiony u nadmorskiego sprzedawcy tandety. Wzięła do rąk bursztynowy okruch i zbliżyła do twarzy. Wewnątrz zatopiony pęcherzyk powietrza. Stare musiało być to powietrze, niewykluczone, że zatrzymał się w nim jakiś pyłek zapachu sprzed tysięcy lat, ułamek przeszłego życia, wydech przeszłości. Jeszcze drobniejsza kulka tlenu obok, w niej czarna rysa, wąs pajęczaka, noga muchówki? Dziewczynka uśmiechnęła się


Скачать книгу