Szalej. Monika Drzazgowska
utracie rojeń lub z wycieńczenia po pogoni za nimi. Trzymała spódnicę za rąbek i nie umiała zdecydować, co dalej ze sobą zrobić – iść za matką czy zostać w ogrodzie i stać tam tak długo, aż ciało padnie wymęczone czekaniem na cud.
Kucnęła pod krzakiem. Pod porzeczkami znalazła plątaninę cienia, chłodu i odpoczynku. Głęboko oddychający ogród, wypełniony sokami aż do bólu ziemi, czekał na dogodny moment, by wystrzelić warzywami ponad glebę. Pod gałęziami porzeczek panował chaos, ale dwa kroki dalej starannie wypielone zagony marchwi, schludnie uformowane za pomocą patyka i linki, kołysały się delikatną nacią w podmuchach wiatru. Za krzewami szałas z folii, otwarty, chełpił się gąszczem sadzonek papryki i pomidorów. Przy ścianie domu wąskie skrawki gruntu usiane kwiatami poiły chmary pszczół. Świat się tworzył na nowo, a dziecko nie miało nic do roboty. Skryte pod krzakiem porzeczek, śledziło cienką strugę mrówek skapującą z tyczek grochowych i ginącą w wąskiej rozpadlinie tuż przy sandałku. Mrówki ciągnęły długim sznurkiem w głąb ziemi, zabierając ze sobą sosnowe igły, słodkie drobiny piasku, oddzielane od miliona innych ziaren leżących im na drodze. Mała złapała owada w palce, przyjrzała się z bliska wierzganiu odnóży i wielkiej głowie kiwającej się w niezrozumieniu tego, co się dzieje. Wężyk zerwał się jak żyłka w koralach i mrówki rozsypały się po bokach sandałów zdenerwowane, ale nie oszołomione. Wystarczyła chwila, by uformowały szyk na nowo i nikt się nie zorientował, nawet dziecko, w którego palcach dogorywała jedna z robotnic, że była jakakolwiek wyrwa w szeregu. Z obejścia doleciało gęganie. Mała poderwała się i wytrzepała ręce z kurzu o porzeczkowy gąszcz. Truchło mrówki, wtarte w liść, zagotowało się w ostrym słońcu. Obsiadłe przez białe larwy, zniknęło przed wieczorem.
Na podwórzu rwetes. Kogut przegrał potyczkę z indorem. Dziewczynka przytuliła się do ściany domu i zza węgła obserwowała zamieszanie przed gankiem. Furczały pióra i iskry leciały spod pazurów. Kogut, wystrzelony w powietrze uderzeniem silnego indyczego uda, rozpaczliwie rozłożył skrzydła i wzbił się do krótkiego lotu ponad głowami kaczek i gęsi. Indor, napuszony i wciąż wściekły, stał obok struchlałych kur i ciężko oddychał, krwiste korale na piersi drżały wśród czarnych piór. Na jaskrawoniebieskiej skórze ciemne oko przypominało dziurę, w którą chętnie włożyłoby się patyk, by sprawdzić, czy w środku nie kryje się demon. Ptak rozsiewał strach popielatym wachlarzem, różową fałdą na nosie i diabelskim wrzaskiem. Gdy domowe ptactwo w panice uciekło w łopiany, kogut bezpiecznie wylądował na wysokiej cembrowinie studni i stamtąd obmyślał zemstę. Indor królewskim krokiem oddalił się do chłodnego dołka przy schodach, wygrzebanego pazurami.
Indora bała się nawet babka, zazwyczaj przechodząca obok drobiu z czymś ciężkim w ręce. Ale w tamtym momencie indyk, zakopany w kurzu i syty zwycięstwem, był kupą brudnych piór. Oko ptaka zamknięte, drzwi obory otwarte. Droga wolna, teraz można się prześliznąć.
W czerwcowe południe nie ma przyjemniejszego schronienia niż grube mury obory. Wąski strumyk światła wpadał przez niewielkie okienka pod dachem na ciemne łaty Ruśki, a ona ten jasny promień cięła długim ogonem na jeszcze cieńsze plasterki i przy okazji zganiała roje much z zaskorupiałego zadu. Cielęta i dzieci lgną do łagodnego, bezwarunkowego ciepła obory. Czuć je przez zakrzepły brud po bokach zwierzęcia, przez odór odchodów i nadgniłego siana. Ręka sama się wyciąga ku pyskowi, ku delikatnej sfilcowanej sierści między oczami. Krowa wysuwa wtedy zza zębów gruby różowy ozór i owija go wokół przegubu. Łatwo by mogła złamać kosteczki mocnym ściśnięciem, ale tylko liże, a dziecko się śmieje. Dziecięcy śmiech jest lekki, niemal unosi w powietrze, pieni się w płucach jak oranżada w proszku wysypana na język. Krowa muczy, pieszczona po wymionach daje żółtawe mleko, jednym końcem żuje, na drugim podnosi ogon i wylewa z siebie wartką rzekę brązowawej kupy. Kupa zastyga w równomierne placki, a w nich wydrążają mieszkania różnokolorowe owady, które, jeśli rzucić kamień w sam środek, zmykają w popłochu. Uciechom nie ma końca.
W progu staje dziadek. Wysoko nad głową trzyma widły ze snopkiem pachnącego siana. Potrząsa nim nad dziewczynką, teraz całą w deszczu zeschłych traw. Oboje śmieją się tak głośno, że Ruśka wyciąga łeb ku powale i wydaje z siebie radosny ryk. Jaskółki wylatują z gniazd i krążą pod dachem, świergocząc. Da się zebrać w życiu zaledwie kilka takich momentów czystej epifanii, parę szklanek niezmąconej wody, pod nią spokojnie suną obłaskawione, przez nikogo nienagabywane morskie potwory. I paręnaście metrów krystalicznego powietrza, w nim widać poza horyzont, ponad przyszłość, ponad ostateczność, skąd pewnie – kto to w końcu może wiedzieć – przychodzą niewinny śmiech i radość łaskocząca do gołych kości. Taki śmiech to podarunek od wyższego porządku, odprysk równoległego świata – na dojście do niego można zmitrężyć życie i zostać z niczym.
– No, zmiataj. – Dziadek zakończył zabawę. – Mama wołała na zupę.
Zjedli krupnik w gorącej kuchni. Aluminiowa łyżka dzwoniła o białe ząbki, o talerzyk, na nim ojciec kładł porwane kawałki chleba.
– Piekielny ten gorąc – wystękała babka i po raz kolejny wcisnęła pod gipsowy kokon długi drut, by podrapać swędzącą skórę. Nogę złamała podczas bronowania pola, postawiła stopę w rozpadlinie tak nieszczęśliwie, że kość pękła głośno, aż echo poniosło trzask pod sam las. – A tu w ziemniaki trzeba iść.
Matka zebrała talerze i wyniosła do zlewu. Przed lustrem starannie zawiązała na głowie chustkę i mokrą ścierką wytarła pot pod pachami. Nalała zimnego kompotu do butelki, zakręciła zakrętkę. W progu domu upomniała córkę:
– Idziemy wyrywać chwasty w ziemniakach, tam, za drzewami.
A potem wysupłała zakazy i nakazy. Nie ruszać się za płot, nie zbliżać do studni, nie wchodzić do obory i do wychodka. Nie drażnić psa, unikać kota, indora i gęsi. Zabawa dozwolona w piachu obok stodoły, sikanie w krzakach, do picia kompot z dzbanka, co stoi na ganku, ale sprawdzić, czy nie powpadały tam osy. No, wszystko.
Otworzyli furtkę i zniknęli za bujną gęstwiną. Babka kuśtykała za ojcem z haczką[11] i wiadrami. Nad zielenią przez chwilę migotały kolorowa chustka matki i kaszkiet dziadka. Zapadła cisza, muchy nie słychać, świnie w chlewiku zasnęły, króliki przywarły do siatki w klatce, obrażony kogut wbił pazury w dyszel wozu drabiniastego i schował dziób w pióra. Zdążyła zrobić dziesięć piaskowych muszelek i dziesięć lokomotyw z wypłowiałych foremek, kiedy doszedł dźwięk zza płotu. To kopyta postukiwały o wystające kamienie, bo ścieżką między leszczynami Stary Bogdan prowadził swojego najlepszego ogiera. W kącie pastwiska, prawie pod linią lasu, czarnobrody Rumcajs, pokichawszy po tabace, głaskał grzywę młodej klaczy. Klacz była gotowa, chętna, czuła chłopaka z daleka, przysiadała na zadzie, zadzierała ogon, pokazywała, co tam jej błyska wilgocią między nogami. Mała oderwała się od foremek i stanęła przy ogrodzeniu. Pod nosem wyrecytowała: „Tam dalej jest las. Ale tam jest i lis. Oj, kogutku, dalej od lisa. Dalej, kogutku, od lasu!”. Znała na pamięć czytankę, bo bywało, że wieczorami ojciec otwierał elementarz i czytał jej niepewnym głosem. Przypomniała sobie ilustrację – na niej kogutek z niebieskim ogonem ucieka od cienia, w którym czeka mały lisek. Dalej od lasu! Tyle że cienki głosik ostrzeżenia tym razem nie wystarczył. Coś wołało głośniej, rżało niemal. Przeszła między żerdziami płotu i stanęła na nieznanym gruncie.
Rumcajs schował rożek z tabaką do kieszeni kapoty, klaczy związał ogon i spętał tylne nogi. Zarzucił na kłąb płachtę grubej derki. Klacz wystrojona czekała, a Stary Bogdan wraz z ogierem nadchodzili ciężkim stępem. Koń był narowisty, wiele razy uciekał z zagrody. Źrebięta dawał tak piękne i silne, że Stary Bogdan znosił końskie humory, wybierał po prostu mocniejszy sznur i wynajmował dodatkowego człowieka do pomocy.
– Grzeje się? – rzucił Stary Bogdan w stronę Rumcajsa.
– Jo! – odkrzyknął Rumcajs.
Od