Szalej. Monika Drzazgowska

Szalej - Monika Drzazgowska


Скачать книгу
miarowy, z wolna stygnący puls czerwonego żaru. Piec trzymał przy życiu cały świat, gotował mleko, zupę, piekł ciasto drożdżowe, suszył grzyby, jabłka i buty, do szerokiej piersi przytulał kaczęta, smażył naleśniki i palił śmieci. Grzał plecy i wyobraźnię babki, rumienił policzki matce, rozluźniał ojca, dawał schronienie kotu i miotle z brzozowych witek. Jądro, do którego się wracało z podwórzowych wypraw, punkt startu i meta, świątek piątek. Ale gdy ma się cztery lata, trudno wiedzieć, że od jądra trzeba czasem odejść daleko, za płot, by ochłonąć, by nie dać się ciepłu zmiękczyć na plastelinowy placek.

      No więc nie, za płot nie.

      Dom poniemiecki, ceglany. Duże pokoje, małe okna, półmrok. Mebli niewiele, dziadków nie było stać na kredensy i wygodne wersalki. Raz dziadek trafił w totka i za wygraną kupili meble w orzechowej okleinie, dwuosobowe łóżko, nocne szafki, trzydrzwiową szafę i toaletkę z lustrami. Łoże małżeńskie, zasłane szydełkową kapą, co dzień przybierano lalką w wełnianej sukience, siedziała okrakiem na wysoko ułożonych poduszkach. Nad wezgłowiem powieszono prawdziwy cud, Matkę Boską Częstochowską, kolorowaną fotografię świętego obrazu, ozdobioną błyszczącymi, sztucznymi kamykami. Matka Boska z Kolorowych Szkiełek. Czerwone, zielone i żółte okalały łagodnie twarz Czarnej Madonny. Zielone i niebieskie rzucały morską poświatę na Syna. Przezroczyste i różowe wypełniały przestrzeń tuż przy ramie, bogatej, złotej, spływającej blaskiem na dziecko stojące przed jarmarcznym kramem i kontemplujące przy okazji czubek swojej głowy w szkle upstrzonym odchodami much. Jasność i moc. Czuć je było w każdej komórce ciała.

      – Czego sobie życzysz, kochanie? – Matka Boska uśmiechała się łagodnie z wysokości gwoździa wbitego w ścianę. – Proś, a będzie ci dane.

      Palce potniały, dłonie trzeba było wytrzeć o spódnicę, a potem złożyć w małdrzyk. Głos grzązł w natłoku próśb.

      – Lalkę – wychrypiało dziecko. – Czekoladę. – Odkorkowane gardło wyrzucało z siebie litanię życzeń: – Spinkę, korale, książkę z kolorowymi obrazkami.

      Trzeba było poprosić o więcej. O brak strachu przed tym, co za płotem. O odwagę, by przeskoczyć ogrodzenie. O bogactwo, urodę, zabezpieczenie na przyszłość. Mogła dostać, co chciała, to był najlepszy moment na prośby, niebo na moment otworzyło drzwi i pozwoliło zajrzeć do środka. Lalkę! Czekoladę! Ale miała tylko cztery lata, głupia była, nie wiedziała, o co prosić. Czekoladę i lalkę przecież dostała, dlaczego nie miałaby dostać więcej? Babka co rusz nakrywała wnuczkę przed obrazem, z uznaniem patrzyła na rozanieloną twarzyczkę uniesioną ku Najświętszej i potwierdzała:

      – Modlisz się, to pięknie. Pan Bóg wszystko ci da.

      Głaskała małą po głowie i zostawiała ją w podniosłej atmosferze. Na odchodnym myślała, że najwyższy czas dla tego dziecka na pierwszą drogę krzyżową.

      Z pokojów można było wyjść na podwórze albo do ogrodu przez szeroki korytarz, pełen pindli[10], narzędzi, koszyków, gąsiorów, butelek, cebulek kwiatów i torebek z nasionami. Ze schodów wprost w gąszcz krzaków i wysokiej trawy. Ścieżka prowadziła aż do płotka, przy nim dziki bez, a za nim betonowy słup zwieńczony zardzewiałą blachą ze znakiem przystanku autobusowego. Gdy się dobrze schowała w zielonych gałęziach, nikt jej nie widział, za to ona słyszała wiejskie plotki, podawane z ust do ust przez kobiety czekające na pekaes.

      – No tak, no mówię ci. Podobno miała guza jak pomidor – szeptała Hance Rumcajsowej wprost do ucha Drozdowa. – Weź takiego dojrzałego, malinowego i potrzymaj w ręce. I ona takiego hodowała w brzuchu! – Przerażenie błysnęło w oku Rumcajsowej. – Jakby dziecko nosiła, cały rok prawie! – Szept ucichł pod ciężarem wiadomości, ale tylko na chwilę. – Lekarz powiedział, że takiego wielkiego jeszcze nie widział. – A zaraz potem powietrze zafalowało zazdrością. – Że to opisze w jakiejś gazecie dla chirurgów, zdjęcia robili. – I na koniec syknęło: – Nasza sklepowa, taka wyjątkowa!

      Dziki bez krył dziecko – miało to znaczenie w dni, gdy matka wracała pekaesem z gminy. Starała się tam o robotę w urzędzie. Z autobusu wysiadała już zirytowana i zazwyczaj stała kilka minut na gorącym piasku pobocza, odwlekając czas powrotu do domu. Warto było tkwić w ciemnej zieleni i stamtąd wyłapywać rzadkie momenty, w których matka stawała się matką bezradną. Matką frasobliwą.

      Dojrzewało lato. Rozłożone na łąkach wzdłuż drogi, mocno wczepiało się korzeniami w ziemię. Pachniało pokrzywą i szczawiem. Kołysało powietrzem, chmury dźgało długimi tyczkami łubinowych kwiatostanów. Leniwe było, ale zręcznie uskakiwało na nierównej drodze przed nadjeżdżającym autobusem. Zardzewiałe zawieszenie pekaesu mocno poskrzypywało, aż muchy odrywały się od krowich placków. Na sztachetach ogrodzeń leżały ciężkie gałęzie jabłoni i grusz, obsypane gęsto twardymi zawiązkami owoców. Czerwcowe słońce świeciło prosto w oczy. Mimo porannych mgieł nad polem światło biło tak silnie, że nawet mocna bistorowa zasłonka przepuszczała prawie cały blask. Matka zmrużyła oczy. Plastikowa rączka składanej parasolki, wystająca z otwartej skajowej torebki, lśniła niczym kryształ. Obok adresownik, papierosy, portmonetka, plik papierów, gdzieś tam w kieszeni na zamek zapasowe rajstopy, plaster, polopiryna, niemal zużyta szminka – babski kram, bez którego trudno ruszyć się z domu.

      Tłusty od gorąca i brudu biało-niebieski autosan z chrzęstem wyhamował na przystanku tuż przy plotkujących kobietach i po krótkim mocowaniu się z klamką matka wysiadła wprost na piach. Rumcajsowa z Drozdową wyminęły się z nią przy schodkach. Pod ciężarem myśli o niewygodach podróży z trudem uniosły nogi i postawiły stopy na zakurzonych stopniach. Któraś zamaszyście pociągnęła za uchwyt i trzasnęła drzwiami. Sapnęło żelastwo i odjechało. W pyle, co nie chciał opaść, bo letnie powietrze było gęste jak olej, zostały we dwie – jedna w przepoconej dzianinowej bluzce, domykająca torebkę, by nic nie zgubić, przygnieciona najnowszą wiadomością, że drugie dziecko w drodze. I ta czteroletnia, siedząca na zardzewiałym płotku, usiłująca wmówić sobie, że jest niewidoczna, i rejestrująca z dokładnością skanera nastrój wykwitający na twarzy matki. Od dokładności odczytu zależała jakość tego poranka.

      Zsunąć się z płotu czy zostać? Zsunięcie oznacza ruch, a co za tym idzie dorzucenie polana do ognia, który raźno buzował na matczynym palenisku. Skutkować to mogło syknięciem przez zęby: Rusz się – i popchnięciem w plecy. Inny scenariusz przewidywał zdanie: Cały dzień tak będziesz siedzieć? – i wtedy nie wiadomo, co robić, iść czy tkwić, odezwać się, ryzykując pobudkę trudnego do opanowania żywiołu wściekłości, a może milczeć, co odczytane w jeden sposób, jako niesubordynacja i bezsłowne pyskowanie, zdecydowanie pogarszało sytuację. Z kolei zostać na płocie niezauważoną to jak wygrana na loterii. Matka miała oczy gada, każda gałka zwrócona w inną stronę, a widziała wszystko, jakby miała ich z dziesięć, kilka skierowanych w głąb siebie, stale obserwujących, czy działanie lub słowo jest odpowiednie i jak zostanie odebrane. Ciągła kontrola, drobiazgowe analizowanie szczegółów, miliardy danych spływających w minutowych raportach. Stres pourazowy, lęk wojenny, wciąż w okopach, w nierównej walce ze strachem.

      No nie, to się nie mogło udać.

      Paraliż nie pozwolił dziecku zejść z ogrodzenia i zmierzyć się z nieuniknionym. Siedziała wyczekująco w lekkim półmroku bzowego krzaku z irracjonalną nadzieją, że liście ją przykryją, może wchłoną, by zamienić ją w coś przydatnego roślinie, w coś przydatnego komukolwiek.

      – No nie siedź tam, podrzesz spódnicę – powiedziała matka, zapaliła papierosa i poszła w kierunku domu.

      W tamtych czasach wyświetlano w telewizji animowany serial o Don Kichocie. Pocieszny staruszek nie złaził z siodła głupkowato uśmiechniętego rumaka i pędził w stronę horyzontu, gdzie rysowały się sylwetki oślepiająco białych wiatraków. Wszyscy oglądali, ona również. Od pierwszego odcinka


Скачать книгу