Szalej. Monika Drzazgowska
się dopiero w myślach i idealnie pasujące do ośmioletniego ciała, obnażanego do połowy przed lustrem w przedpokoju. Wirtualna rzeczywistość, coś, co miało dopiero nadejść, w głowie dziewczynki pracowała pełną parą i niczym sprytna aplikacja nakładała obraz biustu – rozmiar C – na wciąż bezpłciową sylwetkę, odbijającą się w nierównej powierzchni szyby i wszędzie tam, gdzie ja wymyślone spotykało się z ja prawdziwym i za każdym razem bezceremonialnie dawało mu w twarz.
Przebudzone lalki wdawały się zazwyczaj w bezowocną konwersację, co warto na siebie włożyć, choć wybór miały skromny: zdarte fabryczne sukienki, zszyte grubą nitką i jeszcze grubszą igłą nieforemne spódnicofartuchy, na wielkie wyjścia dwie balowe suknie z firany, pożółkłej od tytoniowego dymu. Później „kino, kawiarnia i spacer”, a chwilę później blondynka – bo miała krótkie włosy – przeistaczała się w księcia z bajki lub aktora z serialu i namiętnie całowała brunetkę w zaułku pod płaszczami, w lepkiej atmosferze konwalii sączącej się z saszetki na mole. Dzień lalek chylił się ku końcowi, drzwi szafy się zamykały, w prawdziwym świecie zegary biły dopiero dziewiątą. Z odbiornika Jowita dobiegały pierwsze dźwięki Lata z radiem, na stole leżały bułki z krzyżykowym rozcięciem na skórce, szneki[14], masło i dżem truskawkowy. Był dwudziesty piąty dzień lipca, wakacje na półmetku, prawdziwe, ciepłe lato, jeden z pożegnalnych pocałunków dwudziestego wieku.
Minęło zaledwie parę tygodni od komunii i wiara w Boga, naturalna i szczera, wciąż utrzymywała się w zdrowych wiejskich sercach. Przestrzeń łagodnie układała się dookoła, kosmos sprzyjał, rowerom jeszcze nie pospadały łańcuchy, nie pogubiły się oczka pierścionków, a ojcowie nie wydali całej kasy wyjętej z kartek z życzeniami. Dźwięk rowerowych dzwonków na pustej polnej drodze za ostatnim domem we wsi, za szkołą i dalej w las – to mógł być albo powidok z amerykańskiego serialu familijnego, albo jedna z zaledwie paru chwil panowania nad życiem i stanowczego naciskania na pedały. Jednocześnie świat nadal wydawał pozwolenie na dziecięcą swobodę, bezwstyd wysoko zadartej nogi, przełożonej przez kierownicę. Ciało niosło w siną dal zjedzoną na śniadanie kajzerkę z dżemem i kończyło trasę na żwirowanym trakcie tuż u wód jeziora. To wtedy i tylko wtedy coś się mogło wykluć z człowieka. Jakiś lepszy byt, lepsze ja, jak zwał, tak zwał. Nie potem, nie później. Jeszcze rok do Czarnobyla, łaskawy każdy dzień i słodycz najmniejszej kropli słońca. Gruczoły wciąż delikatnie uśpione, zawiązki piersi tkwią głęboko pod skórą, czekają na hormonalny gwizdek z mózgu. Słowo „podpaska” nie wywołuje nerwowego chichotu nastolatki, spojrzenia chłopaków z podwórka mają koleżeński ładunek, wata cukrowa przynosi więcej emocji niż scena łóżkowa podejrzana w telewizorze przez szparę w drzwiach. Ciemność pokoju budzi przerażenie niezbadaną otchłanią, w piwnicy czają się duchy i węże, ale śmierć jest najdalej, jak to możliwe. Ludzie umierają tylko po to, by straszyć nocą w szkolnej sali, gdzie śpi żeńska część kolonii i gdzie opowiada się przerażające historie. Ścierkę sąsiadki, spadającą na plecy, gdy się zwinęło racucha z blachy postawionej na parapecie do wystudzenia, trudno traktować jako przejaw agresji lub jedyny znany sposób wyrażania złości na świat, jest tylko i aż prostą wykładnią trzeciej zasady dynamiki Newtona: akcji towarzyszy reakcja, kradniesz, to dostajesz po łapach.
I czas. Dzień zdaje się być jeden, ten właśnie opiewany potem w poradnikach mindfulnessu, dzień dzisiejszy, a w nim energia skupiona na naciskaniu rowerowego pedału czy zlizywaniu białej strużyny z lepkich rąk trzymających kostkę lodów Calypso. Nadal na wszystko jest czas.
– Stójcie! Żuki tu są!
Rzucili rowery pod łopiany i pochylili się nad ścieżką. Na wypłowiałym pasie piaszczystego traktu stały cztery owady, onieśmielone zesłanym im cieniem, niezdecydowane: iść swoją drogą, uciekać czy udawać martwe? Właściwie w ich sytuacji nie miało to żadnego znaczenia. Podniesione na rękach ku twarzom dzieci, na które pomału wstępowały rumieńce eksterminatorów, praktycznie już nie żyły.
– Broszka!
– Nie, do słoika!
– Nie! Teraz je rozwalmy kamieniem!
Broszkę robiło się szybko, wystarczyło szpikulec ozdoby z plastikowymi wiśniami, przyczepionej do sukienki, wkłuć w tylną część odwłoku i przebić się tuż przy głowie od spodniej strony. Nie widać było mocowania, twarda skorupka wypuszczała czasem kroplę posoki, chrząszcz sztywniał, broszka zachwycała sznytem wprost z odpustowego straganu, mieniąc się w porannym słońcu zielonoczarnym, metalicznym refleksem.
Słoik był nieporęczny i zazwyczaj zapominali zabrać go z domu, choć co niektórzy stale wozili na bagażniku małe słoiczki po koncentracie pomidorowym. Najczęściej ładowali żuki do kieszeni, ale uciekały z nich, i to w ciekawych okolicznościach. Kaśce uciekły podczas niedzielnej mszy i powłaziły do butów tym, którzy klękali w rzędzie przed nią. Józkowi chrząszcze zwiały, gdy zasnął po południu na tapczanie w kuchni, pochowały się pod poduszkami, a w nocy ganiały w nogawce ojca i koszulinie matki. Rekordzistą i tak był Rafał – nosił je w portkach przez dwa tygodnie i wrzucił ekspedientce na ladę wraz z drobniakami, za które chciał kupić paczkę landrynek.
Walenie kamieniami miało swój urok, gdy żuki stanowiły ruchomy cel, a zmusić je do chodzenia łatwo nie było. Zastygały na ścieżce między sosnowymi igłami i czekały na jakiś boży paluch, który zasłoni oczy oprawcom. Rafał brał kamień, ważył w dłoni i mrużąc lewe oko, starannie celował, jakby zależało mu, by owady unicestwić za pierwszym razem. Jeśli się udawało, spod kamienia wystawały resztki odnóży lub czułki. Gdy pudłował, zazwyczaj minimalnie, gnojnik odskakiwał od kamienia i rykoszetem uderzał w słupek albo krzak na poboczu. Pobudzony wracał na ścieżkę, drałował w trawy i nie dawał się odnaleźć. Zdarzało się, że parę osobników przeżyło – wtedy w glorii niesiono je do domu i zamykano w terrarium po jaszczurce. Zdychały w palącym słońcu, bez grama wody, za to w oparach kurzych odchodów, zebranych przez Rafała w trosce o prawidłową dietę więźniów. Resztki skrzydeł ważek rozsmarowanych na szybie zlizywały muchy i biedronki, po plecach łaziły sobie stonki i mrówki, a w kącie, na stercie braci i sióstr, dzień i noc kopulowała zawzięcie para kowali. To targowisko próżności zlikwidował wkrótce ojciec Rafała, zmywając terrarium szlauchem na podwórku, a potem ku przestrodze wykręcił ucho pierworodnemu za zaśmierdywanie chałupy.
Z gorąca w chłód betonowej klatki schodowej. Skóra parowała jej lekką mgłą, osiadającą na szkle wewnętrznych drzwi korytarza. Poczuła dreszcz zimna na ramionach, mimo że uwinęła się błyskawicznie: odstawiła rower, zdjęła z bagażnika kwiatowy wiecheć, a i schody, zaledwie osiem, przesadziła po dwa. Zdjęła sznurówkę z kluczem przez głowę, naelektryzowane włosy podniosły się nieco na karku. Jak najszybciej wpaść do domu i być tam samej, zanim rodzice wrócą z pracy. Zrzuciła sandały z nóg i przez chwilę stała boso na szorstkim chodniku. Soki w ciele uspokajały się jak herbata w poruszonej szklance, zrazu gwałtownie uderzając o brzeg naczynia, huśtając materią na wszystkie strony świata, a po chwili łagodniejąc w delikatne fale, opływające swobodnie szczęśliwy moment. Radość niemal bez dna, sama w domu! Nawet brata nie było, babka zabrała smarka ze sobą na wioskę. Jeden cały dzień wakacji tylko dla niej! Przez cały miesiąc pilnowała ich babka, to w domu, to zabierała dzieci do gospodarstwa. Ten czwartek to wspaniały wyjątek, matka po głębokim namyśle uznała, że przez kilka godzin bez nadzoru córka nie zrobi sobie krzywdy.
Oszołomiona dziewczynka westchnęła głęboko. Wytarła w sukienkę spoconą dłoń. Kwiatki odłożyła na szafkę i natychmiast o nich zapomniała, bo trzeba było szybko decydować: co teraz? Słyszała bicie serca, naprawdę je słyszała. Mieszkanie niemałe, w gminnej wsi, przenieśli się do niego, gdy matka znalazła pracę w urzędzie, gdy urodził się brat, gdy dziadek łaskawie zgodził się na przeprowadzkę. Duży pokój, szafa i szuflady meblościanki do przejrzenia. Płaszcze, w nich zmięte chusteczki, drobniaki w kieszeniach – zebrała je szybko,