Betonowa blondynka. Michael Connelly
konkretny artykuł. Zobaczymy, co powiedzą, i na tej podstawie możemy niektórych wykluczyć, jeżeli ma pan na myśli unieważnienie procesu.
– Nie można unieważnić procesu, jak tego chce pozwany – powiedziała Honey Chandler. – Oznaczałoby to opóźnienie sprawy o kolejne dwa miesiące. Ta rodzina oczekuje na sprawiedliwość od czterech lat. Dla nich…
– Zobaczmy wobec tego, co powiedzą przysięgli. Przepraszam, że pani przerywam, pani Chandler.
– Chciałbym coś powiedzieć na temat sankcji, wysoki sądzie – włączył się Belk.
– Chyba nie ma takiej potrzeby, panie Belk. Oddaliłem wniosek pani Chandler. Co tu jeszcze można powiedzieć?
– Proszę o ukaranie pani Chandler. Zniesławiła mnie oskarżeniem o zatajenie dowodów i chciałbym…
– Proszę usiąść, panie Belk. Ostrzegam obie strony: proszę zaprzestać tych niepotrzebnych utarczek, ponieważ w ten sposób niczego państwo ze mną nie osiągniecie. Nie będzie żadnych kar. Pytam po raz ostatni: czy są jakieś kwestie wymagające omówienia?
– Tak, wysoki sądzie – odparła Honey Chandler.
Miała w rękawie jeszcze jednego asa. Wyjęła z notesu dokument i podała sekretarce, a ta wręczyła go sędziemu. Chandler wróciła do pulpitu.
– Wysoki sądzie, oto wezwanie, które wysłałam policji. Chciałabym, żeby jego kopia została umieszczona w aktach. Zwracam się w nim o wydanie mi kopii listu, o którym mowa w artykule. List ten wczoraj trafił na komendę policji. Napisał go Lalkarz.
Belk zerwał się na równe nogi.
– Powoli, panie Belk – ostrzegł sędzia. – Proszę pozwolić pani Chandler dokończyć.
– Wysoki sądzie, dowód ten ma znaczenie dla niniejszej sprawy. Policja powinna go nam natychmiast przekazać.
Sędzia Keyes dał głową znak Belkowi i gruby adwokat miejski potoczył się do pulpitu. Honey Chandler musiała się usunąć, aby zrobić mu miejsce.
– Wysoki sądzie, tej kartki w żaden sposób nie można uznać za dowód w toczącym się tutaj procesie. Nie stwierdzono jeszcze, kto ją napisał. Jest ona natomiast dowodem w prowadzonym przez policję śledztwie w sprawie morderstwa. Policja Los Angeles nie ma zwyczaju wystawiać na widok publiczny dowodów, kiedy podejrzany jest na wolności. Proszę o oddalenie wniosku.
Sędzia założył ręce na piersi i pomyślał przez chwilę.
– Zrobimy tak, panie Belk. Postara się pan o kopię tej kartki i przyniesie do mnie, a ja obejrzę ją i ocenię, czy powinna znaleźć się wśród materiałów dowodowych. To wszystko. Pani Rivera, niech pani poprosi przysięgłych. Straciliśmy mnóstwo czasu.
Przysięgli weszli i zajęli miejsca. Sędzia Keyes zapytał, kto czytał jakieś artykuły prasowe dotyczące sprawy. Nikt nie podniósł ręki. Bosch wiedział, że nawet jeżeli ktoś przeczytał artykuł w „Timesie”, i tak się do tego nie przyzna, bo to oznaczałoby wykluczenie go ze składu ławy przysięgłych i powrót do kolejki oczekujących na przydział, gdzie każda minuta ciągnie się jak godzina.
– Dobrze – podsumował sędzia Keyes. – Proszę wezwać swojego pierwszego świadka, pani Chandler.
Terry Lloyd zasiadł w fotelu świadka z miną człowieka znającego to miejsce równie dobrze jak własny fotel bujany, w którym co wieczór upija się przed telewizorem. Sam ustawił wysokość mikrofonu. Miał duży pijacki nos i ciemne kasztanowe włosy, co zaskakiwało, gdyż dobijał sześćdziesiątki. Dla każdego, kto nań spojrzał – oprócz może niego samego – było oczywiste, że nosi perukę. Honey Chandler zadała mu kilka wstępnych pytań; z odpowiedzi wynikało, że Lloyd jest porucznikiem w elitarnym Wydziale Rozbojów i Zabójstw Policji Los Angeles.
– Czy cztery i pół roku temu dowodził pan brygadą detektywów prowadzących śledztwo w sprawie wielokrotnego mordercy?
– Tak.
– Czy mógłby pan nam o tym opowiedzieć?
– Oddział został sformowany po ustaleniu, że jeden człowiek jest sprawcą pięciu morderstw. Potem w mediach zaczęto nazywać go Lalkarzem, ponieważ dziennikarze jakoś się dowiedzieli, że morderca maluje ofiary ich własnymi kosmetykami. Przydzieliłem do tej grupy osiemnastu detektywów. Podzieliliśmy ich na dwa oddziały, A i B. Oddział A pracował w dzień, oddział B – w nocy. Badaliśmy materiały z kolejnych morderstw, a także sprawdzaliśmy tropy, jakie podsuwały nam różne osoby. Kiedy media zaczęły nagłaśniać sprawę, odbieraliśmy około stu telefonów tygodniowo od ludzi, którzy twierdzili, że są Lalkarzem albo wiedzą, kim on jest. Weryfikowaliśmy wszystkie informacje.
– Działania grupy nie doprowadziły do ujęcia mordercy, prawda?
– Nie, proszę pani, to nieprawda. Złapaliśmy mordercę.
– A kto nim był?
– Norman Church.
– Został zidentyfikowany jako morderca przed czy po śmierci?
– Po śmierci. To on je wszystkie zabił.
– Bo tak było wygodnie dla policji, prawda?
– Nie rozumiem.
– Policji było na rękę, że można go obarczyć tymi morderstwami. W przeciwnym razie…
– Proszę zadawać pytania, pani Chandler – wtrącił się sędzia.
– Przepraszam, wysoki sądzie. Poruczniku Lloyd, Norman Church, który pana zdaniem był mordercą, zdążył od dnia wyznaczenia specjalnego oddziału zabić sześć ofiar i dopiero wtedy go zastrzelono, prawda?
– Tak.
– Czyli pozwoliliście mu udusić sześć kobiet. Czy to uważa się w policji za sukces?
– Na nic nie pozwoliliśmy. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, żeby go wytropić. I w końcu nam się udało. Moim zdaniem to jest sukces.
– Pana zdaniem. Proszę powiedzieć, poruczniku Lloyd, czy nazwisko Normana Churcha pojawiło się kiedykolwiek w czasie śledztwa, zanim został on, będąc bezbronnym, zastrzelony przez detektywa Boscha? Czy znaliście to nazwisko?
– Nie, nie znaliśmy, ale ustaliliśmy, że…
– Proszę odpowiadać tylko na moje pytania, poruczniku. Dziękuję.
Honey Chandler zajrzała do swojego notatnika, który leżał przed nią na pulpicie. Bosch zauważył, że Belk w jednym notesie robi notatki, a w drugim zapisuje pytania.
– Panie poruczniku – zaczęła znowu Honey Chandler – pańska grupa dochodzeniowa ujęła rzekomego sprawcę dopiero po szóstym morderstwie. Czy można zatem powiedzieć, że pan i pańscy ludzie pracowaliście pod presją, żeby jak najszybciej go złapać i zakończyć tę sprawę?
– Tak, można powiedzieć, że pracowaliśmy pod presją.
– Czyją? Kto wywierał na was nacisk, panie poruczniku?
– Prasa, telewizja. No i przełożeni.
– Co to znaczy? Czy miał pan spotkania z przełożonymi?
– Codziennie spotykałem się z szefem Wydziału Rozbojów i Zabójstw i co tydzień, w każdy poniedziałek, z komendantem policji.
– Co mówili panu na temat tej sprawy?
– Ponaglali, przypominali, że są ciągle nowe ofiary. Sam zresztą o tym wiedziałem, nikt nie musiał mnie popędzać.
– Czy przekazywał pan uwagi przełożonych swoim podwładnym?
– Oczywiście,