Śledztwo Setnika. Davis Bunn
monety spoczęły w powykręcanej dłoni Samuela, Alban powiedział:
– Teraz musimy sobie ufać.
Samuel włożył pieniądze do skórzanej sakiewki, odwrócił się i ruszył w kierunku niepozornie wyglądającej ściany. Przypatrując się jej z bliska Alban zauważył, że ze ściany wystają wąskie półki skalne, które wcześniej skrywał cień i pastelowy kolor skał. Jedno skinienie i oddział ruszył za swym dowódcą.
Ich wspinaczka nie zakończyła się, jak Alban wcześniej przypuszczał, na równinie Golan. Mężczyźni zebrali się na szerokiej skalnej półce, niewidoczni dla człowieka podążającego doliną. Oglądana z dołu, półka łączyła się z sąsiednimi krawędziami skalnymi. Było to idealne koczowisko dla ludzi chcących ukryć swą obecność.
Samuel ruszył w poprzek szerokiej skały w kierunku innej półki skalnej wyrzeźbionej w klifie, lecz ta ścieżka prowadziła delikatnie w dół. Gdy przechodzili przez łagodny zakręt, Alban usłyszał beczenie owiec. Kolejny zakręt, kilka stopni w dół i znaleźli się w jeszcze bardziej wyizolowanym świecie.
Samuel odezwał się po raz pierwszy, odkąd otrzymał pieniądze od Albana:
– To miejsce schronienia mojego klanu od niezliczonych pokoleń.
Spojrzał twardo na mężczyznę, któremu zaufał jedynie na słowo młodego chłopaka. Alban odważnie odwzajemnił jego spojrzenie.
– Twoja tajemnica nie pojawi się w żadnym moim raporcie, ani na mapie.
A była to rzeczywiście tajemnica. Alban słyszał pogłoski o takich miejscach, lecz do tej pory nie wierzył, że naprawdę istnieją. Stali w małej dolinie, czy raczej w niewielkiej depresji pomiędzy dwoma wzgórzami, szerokiej na jakieś pięćdziesiąt kroków i dwa razy dłuższej. Zamiast chłodnego piasku, pokryta była trawą. Stado owiec o czarnych pyskach pasło się w bujnych zaroślach. Ze środka ściany wychodzącej na południe wypływał mały strumyk. Wody było wystarczająco dużo, by sącząc się po skale utworzyła na dole niewielką sadzawkę. Naprzeciw klifu rósł gaj niskich palm daktylowych.
Młody chłopak pilnujący owiec obserwował ich uważnie, ale nie próbował do nich podchodzić. Ludzie Albana wyjęli chleb oraz ser kozi i zjedli śniadanie. Po jakimś czasie Horaks podszedł i kucnął obok Albana.
– Jestem zdumiony, że ten pasterz powierzył nam swoją tajemnicę.
– Zgaduję, że Partowie zauważyli jego stado, kiedy pasło się na wyżynie. Zażądali owiec, tropili pasterza, a teraz grożą, że zabiorą im wszystko. Z nami przynajmniej ma jakieś szanse.
Alban spostrzegł Samuela na krawędzi klifu i wstał.
– Właśnie idzie.
Pasterz dał im sygnał i zniknął. Alban i jego ludzie znów zaczęli wspinać się skalistą ścieżką.
Na szczycie powitało ich piękne, obfite źródło. Wiatr był wystarczająco silny, by ochłodzić narastający upał; mierzwił wysoką do kolan trawę, która wciąż pachniała deszczem. Drugie stado owiec pasło się z zadowoleniem. Alban wiedział, że w ciągu miesiąca trawa zwiędnie i uschnie, a owce będą musiały jeść ciernie.
Alban zwrócił się do swojego sługi:
– Poczekaj tu na nas.
Od czasu swojej choroby sprzed dwóch lat Jakub nie wyglądał na tak roztrzęsionego i bezbronnego. Wyprostował się, by wyglądać na tak wysokiego, jak to tylko możliwe.
– Panie, ja mogę pomóc.
– Już pomogłeś. Daję ci moje słowo, że twoja rodzina zostanie pomszczona. Partowie zapłacą za śmierć twoich rodziców i siostry.
Jakub nie odpowiedział, tylko przez dłuższą chwilę patrzył na Albana, po czym odwrócił się i odszedł.
Pasterz również obserwował, jak przygnębiony chłopak dołącza do jego syna, który pasł owce. Jakub podniósł po drodze patyk i sfrustrowany grzmotnął nim w trawę.
– Ma jakieś osobiste powody, by nienawidzić bandytów?
– Jego rodzina prowadziła karawanę między Cezareą a Damaszkiem – powiedział Alban – Miał wtedy dziewięć lat. Na jego oczach zostali zamordowani, a on i inni młodzi chłopcy zostali wzięci jako niewolnicy. Zauważyliśmy rabusiów i puściliśmy się za nimi w pościg. Zdołali uciec tylko dzięki temu, że porzucili zrabowane dobra, z Jakubem włącznie.
Pasterz z wydętymi ustami obserwował obu chłopców.
– Partowie grożą tym samym i nam.
Alban jeszcze ciaśniej dopiął pas, do którego miał przymocowany miecz.
– Nie po dzisiejszym dniu.
Górskie pastwisko było ze wszystkich stron otoczone stromymi skałami. Alban rozkazał żołnierzom, by zeszli niżej, pełzając na brzuchach. Wkrótce oba oddziały liczące po dwudziestu pięciu mężczyzn przesuwały się w wysokiej trawie pomiędzy pagórkami. Pasterz odsuwał laską stojące im na drodze zwierzęta i ostrożnie, w kucki, prowadził Albana w stronę południowo–zachodniej ściany.
Od strony stromo opadającego zbocza, pokrytego kamieniami, trawami i skarłowaciałymi krzewami, w kierunku południowych równin rozciągał się zapierający dech w piersiach widok. Widniejąca w oddali droga do Damaszku stanowiła wijącą się, żółtą rzekę pyłu.
Pasterz wskazał laską.
– Tam i tam.
Alban skinął głową i wymamrotał przez ramię:
– Horaks. Widzisz?
– Tak, widzę ich.
Dwie grupy, każda licząca co najmniej pięćdziesięciu mężczyzn, kłębiły się poniżej na skalnych półkach wystających nad główną drogą z zasłanego rumowiskiem zbocza. Daleko na południowym wschodzie, gdzie gorąco sprawiało, że powietrze kipiało i drżało, widoczna była długa, wijąca się wstęga ludzi i zwierząt. Zbliżała się oczekiwana karawana kupiecka.
– Gdzie są ścieżki? – spytał cicho Alban.
– Spójrz w lewo i w prawo. Zauważ, jak cień w każdym z tych miejsc tworzy linię od zbocza skały do dna doliny.
Alban cofnął się o krok, uświadamiając sobie, że wystarczy, iż choć jeden z bandytów spojrzy w górę, a ich obecność zostanie odkryta, co zniweczy element zaskoczenia. Położył się na plecach otoczony przez słodko pachnące trawy i zamknął oczy, by nie raziło go słońce.
– Mam pytanie – odezwał się Alban. – Jak zejść niezauważenie?
Ani Samuel, ani Horaks nie odpowiedzieli. Adiutant Albana leżał obok niego na trawie, obserwując teren.
Alban przewrócił się na brzuch i ostrożnie zsunął się do przodu, by spojrzeć jeszcze raz. Poniżej bandyci trwali już w gotowości, obserwując, czy nie ma jakiegoś zwiadowcy, który mógłby podnieść alarm, zanim karawana się zbliży.
Alban uświadomił sobie, że pięćdziesięciu rzymskich żołnierzy zbiegających z równiny położonej nad napastnikami narobi takiego hałasu, iż równie dobrze mogliby zacząć grać na trąbach i cymbałach. Co gorsza, będą atakowali z jednego miejsca, a mają przeciw sobie doświadczonych wojowników, rozlokowanych na dwóch półkach skalnych. Jeśli nie znajdzie sposobu, by przemieścić się w absolutnej ciszy, jego ludzie zostaną zdziesiątkowani.
Pasterz wycofał się ze skraju skały i zamiótł laską dookoła siebie niczym kosą.
– Bandyci zobaczyli, jak sprowadzamy owce na dół, żeby je sprzedać karawanie, którą później