Nasz Dom. Francisco Cândido Xavier

Nasz Dom - Francisco Cândido Xavier


Скачать книгу
a czarne sylwetki znikały w cieniu.

      Do kogo skierować apel o pomoc? Głód mnie katował, paliło mnie w gardle. Zjawiska znane mi z życia fizycznego dawały o sobie znać. Urosła mi broda, ubranie zaczynało pękać w szwach od moich prób stawiania oporu na tym nieznanym terenie. Najtrudniejszą do zniesienia okolicznością nie była jednak okropna samotność, na którą czułem się zdany, ale nieprzerwany szturm sił zła, nachodzących mnie na pustych i ciemnych drogach. Irytowały mnie, nie pozwalały mi powiązać myśli. Pragnąłem zastanowić się poważnie nad sytuacją, przeanalizować dokładnie przyczyny, a moim myślom ustalić nowe wytyczne, lecz te głosy, te zawodzenia wymieszane z imiennymi oskarżeniami, dezorientowały mnie w sposób, na który nie miałem lekarstwa.

      – Czego szukasz, nieszczęśniku? Gdzie idziesz samobójco?

      Te wyrazy potępienia powtarzane bez przerwy krajały moje serce. Nieszczęśnik, owszem, ale samobójca? Nigdy! Takie oskarżenia w moim mniemaniu nie były zasadne. Przecież niechętnie pozostawiłem fizyczne ciało. Wspominałem mój uporczywy i zaciekły pojedynek ze śmiercią. Wydawało mi się, że wciąż słyszę ostatnie orzeczenia lekarskie wydawane w szpitalu; pamiętałem troskliwą opiekę, którą mnie otoczono, bolesne zabiegi, jakim się poddałem w ciągu tych długich dni poprzedzających trudną operację jelit. Wspominając to wszystko, czułem jeszcze dotyk termometru, nieprzyjemne ukłucie igły strzykawki, widziałem ostatnią scenę, która poprzedziła mój długi sen: moja wciąż młoda żona i trójka dzieci patrzących na mnie z obawą, że zaraz rozstaniemy się na zawsze. A potem… przebudzenie w tym wilgotnym i ciemnym miejscu oraz długi marsz, który wydawał się nie mieć końca.

      Skąd mogło się wziąć oskarżenie o popełnienie samobójstwa, skoro zostałem zmuszony opuścić dom, rodzinę i zakończyć słodkie życie wśród bliskich? Najsilniejszy nawet człowiek osiągnie kiedyś granicę odporności emocjonalnej. Z początku byłem stanowczy i pewny siebie, ale z czasem zacząłem oddawać się długim okresom załamania i daleki od utrzymania równowagi moralnej – jako że nie wiedziałem, jak to wszystko się skończy – czułem, jak z serca coraz częściej wylewały się moje długo wstrzymywane łzy.

      Kogo prosić o pomoc? Niezależnie od tego jaki zasób wiadomości przyniósłbym ze sobą, nie byłbym w stanie zmienić rzeczywistości. Moja wiedza wobec nieskończoności wydawała się podobna do małej bańki mydlanej niesionej przez porywisty wiatr, który jest w stanie zmieniać całe krajobrazy. Byłem czymś, co tajfun prawdy niósł gdzieś daleko. A mimo to moje prawdziwe ja było wciąż tym samym, co wcześniej. Gdy pytałem się siebie, czy nie oszalałem, moja czujna świadomość odpowiadała mi, że wciąż jestem sobą i towarzyszą mi uczucia, a także wiedza zdobyte w czasie fizycznego życia. Niezmiennie odczuwałem ziemskie potrzeby. Doskwierał mi głód skręcający ciało, jednakże postępujące przygnębienie nie odbierało mi całkowicie ostatnich sił. Od czasu do czasu dostrzegałem rośliny, wydawałoby się dzikie, otaczające skromne strużki wody, na które rzucałem się spragniony. Połykałem łapczywie nieznane liście, moczyłem wargi w mętnym źródle, gdy tylko pozwalały mi na to nieodparte siły pchające mnie naprzód. Nieraz chłeptałem błoto zalegające na drodze. Gdy wspomniałem chleb, który spożywałem niegdyś codziennie, rozpływałem się we łzach. Nierzadko zmuszony byłem ukryć się przed olbrzymimi stadami zezwierzęconych istot, które mijały mnie hordami, niczym nienasycone bestie. To były przerażające obrazy! Coraz bardziej ogarniało mnie zniechęcenie. To właśnie wtedy zacząłem przypominać sobie, że musiał przecież istnieć Stwórca życia, gdziekolwiek by to nie było. Ta myśl mnie pocieszyła. Ja, który nienawidziłem wszelkie religie, odczuwałem właśnie potrzebę mistycznego ukojenia. Byłem lekarzem skrajnie zakorzenionym w negacji wszystkiego, co charakterystyczne dla mojego pokolenia, a teraz czułem, jak moje nastawienie zmieniało się, pozwalając mi odzyskać siły. Musiałem przyznać, że ambicja, której poświęcałem z dumą wszystko, doznała porażki.

      I gdy tak zupełnie opadłem z sił, gdy poczułem, jak całkowicie grzęznę w ziemskim mule, nie będąc w stanie się podnieść, poprosiłem Największego Stwórcę Natury, by wyciągnął do mnie ojcowską dłoń w tym momencie goryczy.

      Ile czasu trwało to moje proszenie? Ile godzin poświęciłem na błagania, składając ręce jak strapione dziecko? Wiem jedynie, że deszcz łez obmył mi twarz, że wszystkie moje uczucia skoncentrowały się na bolesnej modlitwie. Miałbym być zupełnie pozostawiony sobie? Czyż i ja nie byłem dzieckiem Boga, choć przecież nie zastanawiałem się nigdy nad tym, by poznać Jego wzniosłe działanie, pochłonięty w przeszłości błahostkami ludzkiego życia? Czemu Ojciec wieczności nie miałby mi wybaczyć, jeżeli zapewniał gniazda nieświadomym niczego ptakom i chronił dobrotliwie delikatne kwiaty na wiejskich polach?

      Ach, trzeba wiele wycierpieć, by zrozumieć w pełni tajemnicze piękno modlitwy; trzeba wpierw poznać wyrzuty sumienia, poniżenie, największe nieszczęście, aby wypicie tego wspaniałego eliksiru nadziei przyniosło skutek. Właśnie w tym momencie gęste mgły się rozstąpiły i pojawił się ktoś – wysłannik Nieba. Sympatyczny staruszek uśmiechnął się do mnie po ojcowsku. Ukłonił się, skupił na mnie swoje duże, jasne oczy i powiedział:

      – Odwagi, moje dziecko! Pan ciebie nie opuszcza.

      Gorzki płacz przemywał mi całą duszę. Wzruszony chciałem wyrazić radość, opisać pocieszenie, którego doświadczałem, ale zebrawszy wszystkie siły, jakie mi jeszcze pozostały, byłem w stanie zaledwie spytać:

      – Kim pan jest, łaskawy wysłanniku Boga?

      Nieoczekiwany dobroczyńca uśmiechnął się dobrotliwie i odpowiedział:

      – Mów do mnie Clarencio, jestem tylko twoim bratem.

      Zauważywszy moje wyczerpanie, dodał:

      – Teraz zachowaj spokój i staraj się nic nie mówić. Musisz odpocząć, by odzyskać siły.

      Następnie zawołał dwóch towarzyszy, którzy wyglądali na jego troskliwych pomocników i nakazał im:

      – Zapewnijmy naszemu przyjacielowi niezbędną pomoc.

      Rozpostarli białą płachtę tak, że mogła posłużyć za nosze przygotowane na poczekaniu. Obaj przygotowali się do tego, by mnie transportować.

      Gdy ostrożnie mnie podnosili, Clarencio zastanowił się przez chwilę i zalecił, jak ktoś, kto przypomina sobie o niecierpiącym zwłoki obowiązku:

      – Nie ociągajmy się. Muszę dotrzeć do „Naszego Domu” tak prędko, jak tylko się da.

      3

      Wspólna modlitwa

      Pomimo że transportowano mnie jak zwykłego rannego, z dala widziałem podnoszący mnie na duchu obraz, który rozpościerał się przed moimi oczami.

      Clarencio, który podpierał się na kosturze z jakiejś świetlistej substancji, zatrzymał się przed wielką bramą wtopioną w wysokie ściany, pokryte kwiecistymi i wdzięcznymi pnączami. Wyszukał dłonią jakiś punkt na murze, nacisnął go i pojawił się przed nim długi otwór, przez który cicho weszliśmy do środka.

      Delikatne światło zalewało wszystko dookoła. Jego niewielkie źródło widziane z daleka sprawiało, że czuliśmy się jak w czasie wiosennego zachodu słońca. W miarę jak szliśmy naprzód, byłem w stanie rozpoznawać bogato zdobione domy znajdujące się w rozległych ogrodach.

      Na znak Clarencia pomocnicy powoli położyli na ziemi zaimprowizowane nosze. Przed moimi oczami pojawiły się wówczas drzwi, zachęcające do tego, by je otworzyć i prowadzące do białego budynku przypominającego wielki, ziemski szpital. Dwóch zaaferowanych młodzieńców ubranych w śnieżnobiałe, lniane tuniki nadbiegło na zawołanie mojego dobroczyńcy i gdy układali mnie na przenośnym łóżku, by zawieźć ostrożnie do środka, usłyszałem, jak


Скачать книгу