Nasz Dom. Francisco Cândido Xavier
jesteście, wytłumaczcie mi, w jakim świecie się znajduję. Z jakiej gwiazdy płynie do mnie to dodające mi sił jasne światło?
Jeden z nich pogłaskał mnie po czole, jakby był od dawna moim znajomym i rzekł:
– Jesteśmy w sferach duchowych sąsiadujących z Ziemią, a słońce, które nas oświetla w tej chwili, jest tym samym słońcem, które dawało życie naszemu fizycznemu ciału. Tutaj jednakże nasze postrzeganie wzrokowe jest dużo bogatsze. Gwiazda, którą Stwórca umieścił, by wspomagała nas w ziemskich pracach, jest piękniejsza i cenniejsza, aniżeli nam się wydawało w czasie ziemskiej egzystencji. Nasze słońce to źródło życia, a jasność, która z niego bije, pochodzi od Stwórcy Życia.
Moje ja, jak gdyby pochłonięte przez falę nieskończonego szacunku, skoncentrowało się na delikatnym świetle, które wdzierało się do pokoju przez okna. Zatraciłem się całkowicie w głębokich przemyśleniach. Przypomniałem sobie, że nigdy nie przyglądałem się słońcu w czasie moich ziemskich dni, rozważając jednocześnie, jak wielka jest dobroć Tego, który nam je dał na nieskończonej drodze życia. Wyglądałem niczym szczęśliwy ślepiec, który otwiera oczy na przecudny świat po długich wiekach ciemności.
Wtedy poczęstowano mnie krzepiącym bulionem, a po nim podano schłodzoną wodę, która wydawała się mieć w sobie jakieś Boskie fluidy. Ta niewielka ilość płynów przywróciła mi niespodziewanie siły. Nie potrafiłbym powiedzieć, co to była za zupa; czy był to jakiś środek uspokajający, czy też może zbawienne lekarstwo. Nowe energie podnosiły mnie na duszy, głębokie wzruszenie wibrowało mną od środka.
Jednak największe emocje miały przyjść dopiero za chwilę.
Ledwie skończyła się pierwsza niespodzianka, boska melodia rozległa się w pokoju, wpadając doń niczym rój dźwięków płynący z wyższych sfer. Te cudownie harmonijne nuty przeszywały moje serce. Dostrzegłszy mój pytający wzrok, pielęgniarz, który stał obok, wyjaśnił dobrotliwie:
– Nadszedł zmrok w „Naszym domu”. We wszystkich miejscach tej kolonii pracy poświęconej Chrystusowi mamy bezpośrednią łączność z modlitwami naszych przewodników.
I w czasie, gdy ta muzyka działała niczym balsam na otoczenie, pożegnał się uprzejmie:
– Na razie zostań sam. Wrócę zaraz po modlitwie.
Ogarnął mnie nagły niepokój.
– Czy nie mógłbym panu towarzyszyć? – spytałem błagalnym głosem.
– Jesteś jeszcze słaby – wyjaśnił grzecznie – ale jeśli czujesz się na siłach…
Dzięki tej melodii odzyskiwałem energię. Wstałem, pokonując trudności i oparłem się o braterskie ramię, które znajdowało się w pobliżu. Chwiejąc się na nogach, dotarłem do olbrzymiej sali, w której licznie zebrani ludzie medytowali w ciszy i głębokim skupieniu. Z jaśniejącego światłem sklepienia zwisały delikatne i ukwiecone girlandy ciągnące się od sufitu do ziemi i tworzące promieniste symbole Wyższego Świata Duchowego. Nikt nie zdawał się zauważać mojej obecności, podczas gdy ja z trudem ukrywałem nieskończone zaskoczenie. Wszyscy dookoła wydawali się czekać na coś z uwagą. Ledwie powstrzymywałem liczne pytania, od których roiło mi się w głowie. W głębi zauważyłem gigantyczny ekran, na którym zarysowywał się obraz z niemal bajkowego światła. Zupełnie jakby był to telewizor, pojawiła się na nim scena prezentująca cudowną świątynię. Siedzący na najważniejszym miejscu starzec, otoczony światłem i ubrany w białą, promieniującą jasnością tunikę, patrzył w górę, przyjmując pozycję jak do modlitwy. Nieco niżej siedemdziesiąt dwie osoby wydawały mu się towarzyszyć i zachowywały budzącą szacunek ciszę. Zaskoczyło mnie zupełnie, gdy dostrzegłem Clarencia uczestniczącego w zgromadzeniu razem z tymi, którzy otaczali jaśniejącego staruszka.
Uścisnąłem rękę przyjaznego pielęgniarza, a on, zrozumiawszy, że moje pytania nie mogą dłużej czekać, wyjaśnił szeptem, który bardziej przypominał lekki podmuch:
– Zachowaj spokój. Wszystkie mieszkania i instytucje „Naszego Domu” modlą się razem z naszym gubernatorem dzięki widzeniu i słyszeniu na odległość. Chwalmy Niewidzialne Serce Niebios!
Ledwie skończył wyjaśnienia, siedemdziesiąt dwie osoby zaczęły śpiewać harmonijny hymn przepełniony nieopisanym pięknem. Twarz Clarencia, stojącego pośród swoich szacownych towarzyszy, wydała mi się rozjaśniona intensywniejszym światłem. Niebiański śpiew składał się z anielskich nut pełnych wspaniałej wdzięczności. W pomieszczeniu unosiły się tajemnicze wibracje spokoju i radości, a gdy srebrzyste nuty zagrały przepyszne stacatto, w oddali, ponad nami cudownie zarysowało się niebieskie serce1 ze złoconymi żłobieniami. Pieszcząca zmysły muzyka odpowiadała natychmiast na pochwalny śpiew. Pochodziła chyba z odległych sfer. To właśnie wtedy spadł na nas obfity deszcz błękitnych kwiatów; ale nawet jeśli mogliśmy bez kłopotu widzieć te niebiańskie niezapominajki, nie udawało nam się chwycić ich rękoma. Miniaturowe korony kwiatowe delikatnie się rozpadały, opadając na nasze głowy. A ja odzyskiwałem energię od dotknięcia tych fluidycznych płatków, które były niczym balsam dla mojego serca.
Gdy skończyła się ta doniosła modlitwa, powróciłem do pomieszczenia dla chorych wspomagany przez przyjaciela, który się mną zajmował. Niemniej nie czułem się już tak źle, jak jeszcze kilka godzin wcześniej. Pierwsza wspólna modlitwa w „Naszym domu” dokonała we mnie całkowitej przemiany. Nieoczekiwana pociecha spowijała moją duszę. Po raz pierwszy po wielu latach cierpienia biedne serce strapione i nieutulone w żalu, niczym pusty od dawna kielich, napełniło się ponownie wspaniałymi kroplami likieru nadziei.
4
Lekarz duszy
Następnego dnia, po przywracającym siły, głębokim odpoczynku, otrzymałem błogosławieństwo od promieni przyjaznego słońca, będące słodkim przesłaniem dla mojego serca. Niosąca otuchę jasność przebijała się przez szerokie okno, zatapiając pomieszczenie w przyjemnym świetle. Byłem odmieniony. W środku czułem przypływ nowych energii. Odnosiłem wrażenie, że łapczywie spijam radość życia. W duszy zalegał tylko jeden ciemny punkt – tęsknota za domem, przywiązanie do rodziny, która pozostała gdzieś daleko. W moim umyśle pojawiały się liczne pytania, ale tak duże było uczucie ulgi, że stawałem się spokojny i nie miałem ochoty już o nic się dopytywać.
Chciałem wstać, radować się spektaklem natury pośród bryzy i światła, ale nie byłem w stanie. Stwierdziłem, że bez magnetycznego wsparcia pielęgniarza, nie uda mi się opuścić łóżka.
Nie wróciłem jeszcze do siebie po serii następujących po sobie niespodzianek, gdy nagle otworzyły się drzwi i dostrzegłem Clarencia w towarzystwie sympatycznego nieznajomego. Powitali mnie serdecznie, życząc mi spokoju. Ów dobroczyńca, który zajął się mną poprzedniego dnia, zapytał o mój ogólny stan. Nadbiegł wówczas pielęgniarz i udzielił informacji.
Z uśmiechem na ustach życzliwy staruszek przedstawił mi towarzysza. Był to, jak powiedział, Henryk de Luna z Działu Pomocy Medycznej kolonii duchowej. Ubrany na biało, promieniujący ogromną sympatią Henryk badał mnie przez dłuższą chwilę i wyjaśnił:
– To coś przykrego, że przybyłeś tu w wyniku samobójstwa.
Podczas gdy Clarencio pozostawał pogodny, poczułem, że swoista oznaka buntu zaczęła gotować mną od wewnątrz.
Samobójstwo? Przypomniałem sobie oskarżenia ohydnych stworów z mroku. Pomimo ogromnego kapitału wdzięczności, który zaczynał się gromadzić, nie przemilczałem tego oskarżenia.
– Sądzę, że zaszła jakaś pomyłka – zapewniłem urażony. – Mój powrót ze świata
1
Symboliczny obraz utworzony przez wibracje płynące z umysłów mieszkańców kolonii – przyp. autora duchowego.