Nasz Dom. Francisco Cândido Xavier

Nasz Dom - Francisco Cândido Xavier


Скачать книгу
a te z kolei powstały w wyniku pewnych nieprzemyślanych działań naszego szacownego brata, przez które zaraził się kiłą. Dolegliwość ta zapewne nie przybrałaby tak poważnych rozmiarów, gdyby twoje myśli na Ziemi skierowane były ku zasadom braterstwa i umiarkowania. Niemniej poprzez swój specyficzny, ponury i pełen rozdrażnienia sposób życia przechwytywałeś od tych, którzy cię słuchali, niszczycielskie fale. Nigdy nie pomyślałeś, że złość może być źródłem negatywnych sił, działających przeciwko nam? Brak samokontroli, nieuważne obchodzenie się z innymi, których wielokrotnie obraziłeś bez zastanowienia, prowadziły cię często do sfer, jakie przynależą do istot chorych i niższych. Takie postępowanie pogorszyło, i to bardzo, twój stan fizyczny.

      Po długiej przerwie, podczas której uważnie mnie zbadał, mówił dalej:

      – Czy już dostrzegłeś, przyjacielu, że twoja wątroba została zniszczona twoimi własnymi działaniami; że zapomniałeś zupełnie o nerkach i działałeś z ogromną pogardą dla tego wszystkiego, co otrzymaliśmy od Boga?

      Ciężkie do opisania rozczarowanie wdarło się do mojego serca. Lekarz tymczasem wyjaśniał dalej, tak jakby niepokój, który mnie męczył, był mu zupełnie obcy:

      – Organy ciała somatycznego posiadają niezmierzone rezerwy, tak jak zaplanował to Bóg. Mój przyjaciel jednakże zmarnował doskonałe okazje i roztrwonił tak cenne dziedzictwo, które przynosi nam doświadczenie fizyczne. Długie zadanie, powierzone mu przez najważniejsze istoty spośród Duchów wyższych, ograniczyło się do pospolitej pracy, która nie przyniosła żadnych efektów. Cały żołądek został zniszczony w wyniku nieumiarkowania w jedzeniu, a także w piciu alkoholu, co na pierwszy rzut oka było zupełnie bez znaczenia. Syfilis pożarł ci niezbędne energie. Jak widzisz, nie da się zaprzeczyć, że chodzi o samobójstwo.

      Zacząłem rozmyślać o problemach pojawiających się nam na drodze, zastanawiając się nad straconymi szansami. W czasie życia na Ziemi udawało mi się założyć na twarz liczne maski, które dopasowywałem zależnie od sytuacji. Zresztą nie mogłem podejrzewać, że będę rozliczony ze zwykłych zdarzeń, które zwykłem traktować jako nic nieznaczące fakty. Postrzegałem wówczas ludzkie błędy według zasad spisanych w kodeksie karnym. Wszystkie występki, o których nie mówił żaden paragraf, były czymś naturalnym. Teraz jednak przed moimi oczami ukazał się inny system oceny popełnionych błędów. Nie stawałem przed trybunałem tortur, nie było żadnych otchłani piekielnych; przeciwnie – uśmiechnięci dobroczyńcy mówili o moich słabościach jak ktoś, kto opiekuje się zagubionym dzieckiem, które oddaliło się od ojcowskiego wzroku. To spontaniczne zainteresowanie raniło jednak moją męską dumę. Gdyby nawiedziły mnie diaboliczne stwory z widłami w ręku, przybywające mnie torturować, być może znalazłbym siły, by uczynić porażkę mniej gorzką. Tymczasem rozpływający się w dobroci Clarencio, czuły tembr głosu lekarza i braterski spokój pielęgniarza oddziaływały głęboko na moją duszę. Nie rozdzierała mną chęć odwetu, odczuwałem raczej ból ze wstydu. I wtedy się rozpłakałem. Z twarzą w dłoniach, niczym zasmucone dziecko, któremu zrobiono przykrość, zacząłem łkać z bólu, na który – jak mi się wydawało – nie było lekarstwa. Nie można było się nie zgodzić. Henryk de Luna mówił aż nadto słusznie. W końcu stłumiłem impulsy pychy i zrozumiałem rozmiar moich występków z przeszłości. Fałszywe pojęcie o tym, czym była osobista godność, ustępowało miejsca sprawiedliwości. Przed moimi oczami stała teraz tylko jedna bolesna rzeczywistość duchowa: byłem naprawdę samobójcą, straciłem cenną szansę, jaką było ziemskie doświadczenie; byłem tylko rozbitkiem, który cofał się przed miłością.

      Wówczas wspaniałomyślny Clarencio usiadł na łóżku u mojego boku, pogładził mnie po włosach i powiedział wzruszony:

      – Och, mój synu, nie ubolewaj nad tym tak bardzo. Przyszedłem po ciebie odpowiadając na prośby tych, którzy cię kochają, a przebywają w wyższych sferach. Twoje łzy docierają do ich serc. Czy nie chcesz okazać im wdzięczności, zachowując spokój i analizując swoje błędy? Tak naprawdę jesteś nieświadomym samobójcą, ale trzeba przyznać, że setki istot opuszczają Ziemię każdego dnia będąc w tej samej sytuacji, co ty. Uspokój się więc. Korzystaj ze skarbów, które daje skrucha, dobrodziejstw, które przynoszą nam wyrzuty sumienia, nawet jeśli przychodzą późno. Nie zapominaj jednak, że żal nie rozwiązuje problemów. Zaufaj Bogu i nam, którzy wspieramy cię z braterskim oddaniem. Uspokój zmąconą duszę, bo i wielu z nas błądziło na tych samych drogach, co ty.

      Wobec łaskawości, która wypływała z tych słów, zanurzyłem głowę w jego ojcowskich ramionach i długo płakałem.

      5

      Otrzymuję pomoc

      – To ty jesteś podopiecznym Clarencia?

      Pytanie to pochodziło od młodzieńca o wyjątkowo słodkim wyrazie twarzy.

      Trzymał w ręku dużą torbę niczym ktoś, kto nosi przybory medyczne, i kierował w moją stronę uprzejmy uśmiech. Gdy potwierdziłem, poczuł się swobodniej i zupełnie jakby był członkiem mojej rodziny, powiedział:

      – Jestem Lizjasz, traktuj mnie jak brata. Mój dyrektor, doktor Henryk de Luna, wyznaczył mnie, bym ci służył, dopóki będziesz potrzebował leczenia.

      – Jesteś pielęgniarzem? – spytałem.

      – Odwiedzam jedynie miejsca, w których niesiona jest pomoc. W tej chwili nie tylko współpracuję z pielęgniarzami, ale także sygnalizuję, gdy potrzeba komuś wsparcia, albo też mówię, co trzeba przedsięwziąć, by pomóc chorym, którzy dopiero co tu przybyli.

      Zauważywszy moje zdziwienie, wyjaśnił:

      – W „Naszym Domu” jest wielu pracowników, którzy zajmują się tym, co ja. Mój przyjacielu, dopiero co trafiłeś do naszej kolonii i to naturalne, że nie masz pojęcia o rozwoju naszych prac. Aby dać ci jako takie wyobrażenie, wystarczy przypomnieć, że tylko w tym oddziale, gdzie teraz jesteś, przebywa ponad tysiąc chorych, a zauważ, że budynek, w którym się znajdujemy, jest jednym z mniejszych w naszym kompleksie szpitalnym.

      – Wszystko to jest wspaniałe! – wykrzyknąłem.

      Przewidziawszy, że moje spostrzeżenia szybko przemienią się w spontaniczne pochwały, Lizjasz wstał z fotela, na którym spoczął, i zaczął mnie uważnie badać, a przez to nie pozwolił mi, bym okazał mu swoją wdzięczność.

      – W miejscu, gdzie znajdują się jelita, dostrzegam ciężkie rany z bardzo wyraźnymi śladami nowotworu; na wątrobie widać okaleczenia, a nerki mają oznaki przedwczesnego zużycia.

      Uśmiechnął się serdecznie i dodał:

      – Wiesz, przyjacielu, co to oznacza?

      – Tak – odpowiedziałem. – Lekarz wyjaśnił wczoraj, że sam przyczyniłem się do pojawienia się tych zaburzeń…

      Dostrzegłszy, jak wstydliwe było to ciche wyznanie, pospieszył ze słowami pocieszenia:

      – W grupie osiemdziesięciu chorych, którymi zajmuję się każdego dnia, pięćdziesięciu siedmiu znajduje się w takiej samej sytuacji, co ty. Być może nie wiesz, że znaleźć można tutaj też osoby kalekie. Myślałeś już o tym? Czy wiesz, że nieprzewidujący człowiek, którego wzrok skupiał się za życia na tym, co złe, pojawia się tu z pustymi oczodołami? Albo też, że złoczyńcę, który wykorzystywał możliwość szybkiego przemieszczania się z miejsca na miejsce po to tylko, by popełniać kolejne przestępstwa, dotyka paraliż, o ile w ogóle nie przybywa tu całkowicie bez nóg? Albo że biedacy ogarnięci obsesjami seksualnymi zazwyczaj trafiają tu niespełna rozumu?

      Zauważywszy moje rozterki wewnętrzne, mówił dalej:

      – „Nasz Dom” nie


Скачать книгу