Zgiełk wojny. Tom 1. Kennedy Hudner
bolało” – pomyślała Emily.
– Cel! – ryknął Kaelin. – Pal!
Wycie bólu i oburzenia poniosło się czterystukrotnym echem po placu apelowym. Emily miała wrażenie, jakby wbito jej w udo rozżarzony nóż. Ból był tak dojmujący, że nie od razu zdała sobie sprawę, że nogawka munduru zesztywniała, przez co bardzo trudno było zgiąć kolano.
– Na bogów naszych matek! – wrzasnęła. Wytrącona z równowagi z głośnym przekleństwem bezwładnie upadła na twardą ziemię.
– I właśnie tak rozpoznacie, że zostaliście trafieni – stwierdził spokojnie sierżant Kaelin. – Przekonacie się, że ból ustąpi w ciągu godziny, a zesztywnienie waszych mundurów zniknie za godzinę do dwóch, w zależności od tego, jak ciężka była rana.
Skinął na najbliższego rekruta.
– Wstać!
Wywołany niezdarnie podniósł się, wciąż przytrzymując nogę.
– W przypadku śmiertelnego trafienia wasze mundury zrobią tak. – Kaelin uniósł pistolet laserowy i strzelił rekrutowi dwukrotnie w pierś. Ten zachwiał się, otworzył usta do krzyku, ale zaraz je zamknął i zakłopotany rozejrzał się po swoich sąsiadach.
– Nic nie czuję – oznajmił zaskoczony. Rekruci w pobliżu zachichotali.
– Bo nie żyjesz, dupku – mruknęła jedna z kobiet.
Mundur trafionego zaczął migotać jasnopomarańczowym blaskiem.
– Gdy tak się stanie, będziecie NZP, Na Zawsze Pomarańczowi. Innymi słowy, martwi. Nie bierzecie udziału w bitwie. Wasz mundur będzie migotał, dopóki nie zostanie zresetowany przez któregoś z instruktorów – wyjaśnił Kaelin.
Tego samego wieczoru Emily przeniosła się do innego baraku – została członkiem Kompanii Niebieskich. Miejsc na pryczach nie przydzielono i okazało się, że stanęła przy piętrowym łóżku obok wysokiej, atletycznej Hiszpanki.
– Nazywam się Maria Sanchez. – Kobieta wyciągnęła rękę. – Przyjaciele mówią mi Cookie.
Miała okrągłą twarz, wysokie kości policzkowe i ciemnobrązowe oczy, w których tańczyły iskierki rozbawienia.
– Jak zdjąć ten przeklęty kombinezon?
Rozdział 6
948 rok pd.
Dziennik osobisty Emily
W ośrodku szkoleniowym Floty Victorii na Aberdeen
Ładny ze mnie historyk, nie ma co! Jestem tu od pięciu tygodni i nie zrobiłam nawet jednego wpisu. Nie mam nawet przyzwoitego notesu, zapisuję to na rolce papieru toaletowego, ku uciesze moich sąsiadów.
Znajduję się w baraku Kompanii Niebieskich, a raczej w żeńskim baraku Kompanii Niebieskich. Baraki mężczyzn znajdują się po drugiej stronie placu apelowego. Jak dotąd życie toczyło się według utartego reżimu: pobudka o piątej rano, gimnastyka do szóstej, śniadanie, a potem, za kwadrans siódma, początek zajęć. Mam własny karabin i noszę go wszędzie ze sobą. Naprawdę wszędzie. Polecenie to traktowane jest poważnie. Jeden z rekrutów został przyłapany, jak wychodzi z latryny bez broni, i resztę dnia spędził na bieganiu w górę i w dół wzgórza z plecakiem pełnym piasku. Mam górną pryczę i wreszcie nauczyłam się spać z Gertrudą, zamiast zostawiać ją gdzieś na podłodze. Cookie, moja sąsiadka z dołu, śmiała się, kiedy nazwałam swój karabin. Ale „Gertruda” doskonale opisuje tę broń – jest brzydka, użytkowa i śmiertelnie niebezpieczna, gdy się wkurzyć. Wszyscy odczuliśmy na własnej skórze, jak boli postrzał. A ponieważ zaczęły się stałe ćwiczenia taktyczne, byłam postrzelona już kilka razy. Wśród przyjaciół można nawet dostać „strzał łaski”, ale jeśli instruktor kogoś na tym przyłapie, przywraca go od razu do życia.
Zaskoczyło mnie, że tak szybko wypuszczono nas na poligon. Większość rekrutów zamierza służyć we Flocie, a dokładniej na okrętach wojennych. Mnie o wiele bardziej zależy na radosnym siedzeniu za biurkiem w Wydziale Historycznym Floty. Jeżeli jednak w ogóle trafimy do bitwy, odbędzie się ona w kosmosie, gdzie strzela się pociskami i laserami o zasięgu kilkuset lub nawet kilku tysięcy mil. Dlaczego więc uczy się nas biegania po lesie i zastawiania zasadzek? Do dzisiejszego poranka za nic nie mogłam tego pojąć. Po śniadaniu ustawiono nas na placu apelowym, z jednej strony osłoniętym przez zbocze wzgórza, z drugiej przez niewielki zagajnik. I wtedy mnie to uderzyło – nie myślałam już jak cywil. Popatrzyłam na drzewa i uznałam, że są wystarczająco gęste, żeby ukryć oddział ludzi. Nie przyszło mi do głowy, że lasek wygląda pięknie w promieniach wschodzącego słońca, nie zastanawiałam się, jaki to gatunek drzew. Myślałam tylko o tym, że będą się nadawały do zastawienia zasadzki. Przyglądałam się tym cholernym drzewom cały czas podczas przejścia przez plac apelowy. Czułam się naga i wystawiona na cel. To inne spojrzenie na świat, jakiego nie można nauczyć się w klasie.
Moi towarzysze rekruci są zróżnicowaną mieszanką. Większość stanowią młodzi ludzie, młodsi ode mnie. I oprócz paru wyjątków nie mają wyższego ani nawet średniego wykształcenia. W męskim baraku mieszka piętnastu moich rodaków z Christchurch. Wszyscy to górnicy – twardzi i małomówni, którzy bez narzekania wykonują rozkazy instruktorów. Na swój sposób są staroświeccy i dobrze wychowani. Gdy tylko dowiedzieli się, że także pochodzę z Christchurch, postanowili się o mnie zatroszczyć. Podczas długich marszów proponują mi zawsze, że poniosą mój plecak, chociaż wiedzą, że zostaną ukarani, jeśli ktoś ich na tym przyłapie. Żartują ze mnie i nazywają „siostrzyczką”, zupełnie jakbym pochodziła z ich osady. Jestem z nich bardzo dumna i trochę mi żal, że na naszym rodzimym świecie mieli marne perspektywy i musieli zaciągnąć się do Floty. Oczywiście jestem tutaj z tego samego powodu.
Większość pozostałych zaciągnęła się, ponieważ nie wiedzieli, co zrobić ze swoim życiem. Niektórzy uciekli ze szkoły, inni mieli kłopoty z prawem. Chyba tylko kilka osób naprawdę czuje powołanie do służby wojskowej. Cookie chce trafić do marines. Podczas długodystansowych biegów śpiewa nawet motto marines: „Wszyscy razem, nigdy sami”. Po kilku milach doprowadza mnie to do szału. Chyba nigdy nie spotkałam nikogo takiego jak Cookie. Rzuciła szkołę średnią w ostatniej klasie. „Miałam już dość nauki… A potem tułania się po różnych dziwnych stanowiskach w pracy”.
Szkoda, gdyby została, mogłaby dostać stypendium sportowe i skończyć studia. To duża, muskularna kobieta, a właściwie jeszcze dziewczyna, bo ma dopiero dziewiętnaście lat. Silna i zawzięta. Nie robi świństw i nigdy się nie cofa. Typ wojowniczki, prawdziwej amazonki – idealna do marines, o ile nie da się wcześniej zdobyć. Paru mężczyzn już smali do niej cholewki. Flota chyba pozwala na wszystko, gdy chodzi o związki między rekrutami, o ile tylko nie koliduje to z dyscypliną. Jeden z zalotników nie dawał Cookie spokoju, więc pewnego dnia rozkwasiła mu nos. Żadnych ostrzeżeń, żadnych próśb, po prostu pięść w nos! Sierżanta Kaelina trochę to zdenerwowało.
W pobliżu poligonu jest pewne miejsce – milę za barakami znajduje się jezioro, szerokie może na pół mili, długie na dwie, otoczone gęstym lasem. W niedzielne popołudnia, gdy mamy cztery godziny dla siebie, wędruje tam całkiem liczna procesja mężczyzn i kobiet, żeby znaleźć trochę prywatności i pogłębić wzajemne stosunki. Sformułowanie „wycieczka nad jezioro” nabrało dość określonego znaczenia. Socjolog miałby tutaj niezłe używanie. Prymitywne zwyczaje plemienne w grupach wojowników. Albo coś podobnego.
Muszę przyznać, że do mnie nikt się nie zaleca. Nie przewiduję żadnych wycieczek nad jezioro w najbliższej przyszłości. Dla większości mężczyzn w ośrodku szkoleniowym jestem po prostu za stara. Ale nie chodzi tylko o wiek. Próbuję ukrywać, że studiowałam i na dodatek zrobiłam magisterium, ale i tak to ze mnie