Zgiełk wojny. Tom 1. Kennedy Hudner

Zgiełk wojny. Tom 1 - Kennedy Hudner


Скачать книгу
w swojej wojnie przeciwko Arkadii. Będzie współpracował w działaniach podejmowanych przeciwko Victorii. – Skinął głową, a potem cmoknął krótko. Dwóch savaków podeszło i stanęło u jego boku, gdy książę ruszył do drzwi. Hudis odsunął się, żeby zachować wymagany dystans dziesięciu stóp od syna cesarza.

      Po wyjściu księcia zapadła cisza. Wreszcie Dreyer przeczesała palcami włosy.

      – Zdaje pan sobie sprawę, sekretarzu ludowy, że Tilleke ruszy na nas, gdy tylko Wiktowie zostaną pokonani?

      – Tilleke chce Arkadii i zyrydu – odpowiedział zdawkowo Hudis.

      „Niech ona pierwsza wyłoży karty”.

      Dreyer skinęła głową.

      – A kiedy tylko to dostaną, połowa znanych złóż w zamieszkałym wszechświecie znajdzie się w rękach najbardziej ksenofobicznego i psychotycznego narodu w Lidze Światów Ludzkości. – Podparła podbródek na dłoni i wydęła usta w udawanym zamyśleniu. – Proszę powiedzieć, sekretarzu ludowy, czy to dobry pomysł?

      Hudis westchnął.

      „A zatem karty na stół”.

      – Tilleke to wściekłe i agresywne psy. Możemy ich wykorzystać, ale nigdy zaufać. Nie wiem, co za broń wymyślili, ale będę bardzo zadowolony, jeżeli zdołają zadać Wiktom ciężkie straty. Dla nas nie ma znaczenia, czy zwycięży Tilleke, czy mocno osłabiona Victoria, zyskamy w obu przypadkach najwięcej.

      Dreyer wbiła w niego nieruchome spojrzenie. Hudis z satysfakcją uznał, że ta kobieta nie była jednak nowicjuszką w polityce. Nie, raczej przebiegłym i niebezpiecznym graczem.

      – O tak, nasz zysk. Sektor Victorii, tamtejsze planety i surowce. – Uśmiechnęła się lekko. – I oczywiście położenie sektora. W centrum wszechświata opanowanego przez człowieka. Handel, który trwa nieustannie, niezliczone transakcje każdego dnia.

      Wyprostowała się i splotła palce.

      „No to do dzieła” – pomyślał Hudis. „Teraz zaczną się najtrudniejsze targi”.

      – Cape Breton popadł w nędzę przez Wiktów. Kiedy pokonamy siły Victorii… – Urwała i skinęła Hudisowi głową. – Kiedy wraz z Dominium pokonamy siły Victorii, chcemy czegoś, co zrekompensuje nam poniesione straty.

      Hudis zmarszczył brwi.

      – Zgodziliśmy się już, że zdobyte planety znajdą się pod wspólnym zarządem władz Cape Breton i Dominium…

      – Chcemy Tytanów – stwierdziła twardo Dreyer. – Niezależnej władzy i wyłącznych praw.

      Tytany. Wiktowie zbudowali dwie olbrzymie stocznie, nieporównywalne z innymi w jakimkolwiek sektorze. Nadali im imiona po wczesnych bogach starożytnej Grecji – Atlas i Prometeusz. Konstrukcja trzeciej stoczni, Hyperiona, wciąż trwała, miną lata, zanim zakończą się prace. W butnym przekonaniu o swojej wyższości Wiktowie wykorzystywali Tytany do produkcji głównie myśliwców i statków handlowych, jednak ten, kto przejmie stocznie, będzie mógł wybudować więcej okrętów wojennych niż cała reszta zamieszkanych światów. Tytany umożliwiłyby ich właścicielowi stworzenie niepokonanej floty, a także zapewniłyby źródło dochodów gospodarczych z rynku sprzedaży statków cywilnych.

      Hudis uśmiechnął się ironicznie i uniósł jeden palec.

      – Po jednym dla każdego – oznajmił.

      Dreyer rozważyła propozycję, a potem odpowiedziała z uśmiechem:

      – Dobrze, sekretarzu ludowy. Cape Breton weźmie Prometeusza.

      „Dobrze to rozegrała” – uznał Hudis. Prometeusz był nowszą konstrukcją, z bardziej zaawansowanymi systemami komputerowymi wspomagającymi produkcję niż te, które umieszczono na Atlasie. Lecz w istocie rzeczy obie stocznie były bezcenne.

      – Zgoda! – przyklasnął Hudis.

      „Zawsze możemy później odebrać Prometeusza”.

      Rozdział 8

      948 rok pd.

      Dziennik osobisty Emily

      W ośrodku szkoleniowym Floty na Aberdeen

      Kolejne trzy tygodnie bez żadnego wpisu. Mogę się tylko usprawiedliwić zmęczeniem. Lata siedzącego trybu życia zupełnie mnie na to nie przygotowały! Niekiedy odnoszę wrażenie, że instruktorzy chcą nas zagonić na śmierć, a potem rzucają nas w czterodniowe ćwiczenia taktyczne, podczas których ma się szczęście, gdy się złapie trzy godziny snu. Zabawne, wszyscy rywalizują, kto wytrzyma trzydzieści godzin bez spania, jednak zmęczenie zwykle bierze górę.

      Ludzie zaczynają popełniać błędy, potykają się, zapominają o zabraniu zapasowego zasilacza do karabinu. Rośnie liczba incydentów z przypadkowym postrzeleniem swoich. Raz nawet zdarzyło się, że rekrut zasnął podczas nocnego marszu i wpadł na drzewo. Złamał sobie nos. Sierżant Kaelin wepchnął mu w nos papier toaletowy i zmusił do dalszej wędrówki.

      – Jeżeli żołnierz jest zdolny do walki, walczy – pouczył nas. – Misja jest najważniejsza.

      Gdyby jednak ludziom pozwolono się wyspać, zapewne nie wpadaliby na drzewa. Cóż, o porządnym śnie można tylko pomarzyć.

      Nauczyłam się różnych rzeczy. Codziennie sierżant wybiera spośród nas dowódcę oddziału, dowódcę plutonu albo całej kompanii. Nie ma żadnych wskazówek ani instrukcji, jak być dowódcą, tylko stwierdzenia: „Dzisiaj ty dowodzisz. Zdobądź tę pozycję” albo „Masz utrzymać tamto wzgórze”. Jak powiedziałby mój profesor statystyki, rezultaty są „wariantywne”. Najbardziej jednak interesujące jest, jak szybko uczymy się, kto jest dobry, a kto nie. Zasada pierwsza: więcej z nas ginie pod złymi dowódcami niż pod dobrymi. Zasada druga: przechwalający się, twardzi faceci zazwyczaj nie umieliby zaplanować nawet, jak wyjąć głowę z papierowej torby. Żadnych zmyłek, żadnych manewrów, żadnej psychologii, tylko zmasowana szarża na przeciwnika, co z tego, że ma torpedy, broń maszynową czy cokolwiek innego. Ogromna liczba ofiar. Czasami udaje się takim dopiąć swego, ale częściej ponoszą klęskę. A kiedy wygrywają, okazują bezwstydnie jakąś perwersyjną wręcz dumę z tego zwycięstwa okupionego tak dużymi stratami własnymi. Głupota, zwykła głupota. Niech nas Bóg broni przed takimi zwycięstwami, bo zachęcają tylko do powtarzania tej „taktyki”. Bezmyślna brawura plus brak wyobraźni równa się katastrofa.

      Co przypomina mi o Grancie Skiffingtonie, synu admirała. Wiem, że jest niegłupi i umiałby opracować porządny, sprytny plan ataku, ale nie raczy się pofatygować. Po prostu lubi walczyć i mało go obchodzi wynik starcia. Chyba równie mało go też obchodzi, czy jego ludzie zostaną ranni (a przecież to skurwysyńsko boli). Kiedyś po potyczce powiedziałam mu, że jest dupkiem, bo mnóstwo jego ludzi zginęło na darmo (nawet nie osiągnął celu). Roześmiał się i zawołał przez ramię do jednego z NZP:

      – Jak się czujesz?

      – Dobrze – odpowiedział żołnierz.

      Wtedy Skiffington pochylił się do mnie i rzucił sotto voce:

      – Zdradzę ci coś w sekrecie, Tuttle. On tak naprawdę wcale nie jest martwy. – A potem roześmiał się i odszedł.

      Opowiedziałam o tym Cookie, a ona skrzywiła się i stwierdziła, że powinnam była strzelić mu w tyłek.

      – Poczułby wtedy, jak to boli, dziewczyno. O tak, na pewno by poczuł.

      Cookie żywi wobec Skiffingtona uczucia ambiwalentne. Podziwia jego zajadłość w walce, ale nie podoba jej się duża liczba ofiar.

      – Zdobędzie wzgórze, które koniecznie trzeba przejąć, ale pewnie tylko on będzie po tym stał na własnych


Скачать книгу