Ciała zdruzgotane, ciała oporne. Отсутствует

Ciała zdruzgotane, ciała oporne - Отсутствует


Скачать книгу
Ody II. To właśnie ciało, sama skóra, zamieszkuje amfiboliczną przyrodę i pustynne miasto, gdzie ostała się już tylko przestrzeń. Przynajmniej taki jest związek uniwersum Wata z Benjaminowską wizją przyrododziejów, że kategorię tę definiował Benjamin jako „sekularyzację czasu w przestrzeni”14, rozsunięcie linearnego czasu, który rozsypuje się w przestrzeń i za diabła nie chce iść naprzód, ani zgodnie z teologicznymi schematami dziejów zbawienia, ani zgodnie z jakąś świecką wielką narracją. Jak pisze Wat w ostatniej strofie wiersza 1905–1920–1965:

      To sen między nas wpadł i zmiecie nas wichura.

      To liście jesieni, ona trwa tu wiecznie.

      Der Raum soll beharren, wenn die Zeit ist tot.

      I wszystko nam się dzieje przeważnie równolegle.

      Ten opis związków przestrzenności i cielesności w uniwersum Wata – zarówno w młodzieńczo-triumfalnej odsłonie, jak i w odsłonie jesienno-agonalnej – pozostaje wszakże niepełny, jeśli nie powiążemy go z wymiarem językowym. Gdy idzie o tę pierwszą, młodzieńczą odsłonę, związek taki kreślą wersy czternasty, piętnasty i szesnasty Ody III. Spójrzmy na nie uważniej:

      W skórze, krótko mówiąc, była moja radość. I chwała moja, kiedy posępny mózg poił mnie cjankami, nieskuteczny;

      kiedy, próżny, obiecywałem sobie, że mądrość wyszurgam z więziennej celi czaszki i rozpowszechnię ją po całym nieskończonym choć tak ograniczonym obszarze skóry, gaia scienza;

      kiedy, głupi, czyniłem mowę moją konsubstancjonalną skórze, by nie wyrzekła nic innego jak „tiu-tiu-tiu-tiam-tiam-tium”.

      Nie jest tajemnicą, że passus ten stanowi komentarz do Piecyka, który zjawia się tu pod postacią niedokładnego autocytatu. Rzecz istotna, owo przytoczenie pochodzi z tego właśnie fragmentu, w którym młody Wat ogłaszał się carem przestrzeni. Warto zatem teraz przywołać ten szalony fragment w całości:

      Ogłosiłem się carem przestrzeni, wrogiem wnętrza i czasu. Posiadłszy radosną wiedzę maski, pałałem cudowną żądzą: uprzestrzennić się! Lecz pewnego razu przeraziła mnie bezdenna szpara, którą ujrzałem tuż za powierzchnią nosa, gdym nań patrzył prawym okiem. Przeklęta szpara, przeklęte principium individuationis, jak żółty kaftan mnie przeraża, trapi, chłoszcze, skręca, paraliżuje. Skąd wziąć moc, by je przestąpić! Skąd! Odtąd trwałem osłupiały jak niebo, wpatrzony w blady płomyk świecy, palącej się w lustrze u dołu w lewym kącie. Tylko fantasmagorje księżyców budziły mnie z odrętwienia: marszcząc i kurcząc niemożliwie twarz w popielatej poświecie, schyloną z lewej strony i podnosząc prawe ramię i prawy paluszek; ot tak, i lewy paluszek nieco niżej zginając prawe kolano: ot tak! drepczę i kwiczę: tim tiu tju tua tm tru tia tiam tiamtiom tium tiu tium tium.

      Zgodnie z autokomentarzem zawartym w przytoczonych wersach Ody III projekt Piecyka miałby zasadzać się na uczynieniu mowy „konsubstancjonalną” ze skórą. Wypowiadając wojnę czasowi i wewnętrzności, uwalniając się z więzienia własnego mózgu, młody Wat miałby rozprzestrzenić po nieskończonym, choć ograniczonym obszarze skóry swą „mądrość”, ucieleśniając tym samym Nietzscheańską wiedzę radosną. Warto zwrócić uwagę, że – choć nie widać tego raczej w owych wersach Ody III – przytoczony passus z Piecyka, a także wiele innych fragmentów tego poematu, na czele z przywołaną na samym początku konkluzją całego utworu, odsłaniają mroczną stronę owego radosnego, triumfalnego przedsięwzięcia. Ciemna „szpara”, która ukazuje się za powierzchnią nosa – a także zapewne analogiczna „szpara” z finału Piecyka – to znamię zasady indywiduacji, znamię tego, że nie możemy spojrzeć na siebie w całości, że tkwimy w swej ukształtowanej formie. Jako tak-a-nie-inaczej ukształtowani, z pewnym punktem widzenia i stabilną jednostkowością – pospolite umysły w pospolitych ciałach – władamy nudnym językiem codziennym, którym opisujemy świat i za pomocą którego wyrażamy swe nudne poglądy o rzeczywistości. Zgodnie jednak z mottem do Piecyka zaczerpniętym ze Złotej legendy, należy zostawić rechotanie żabom i ruszyć ku logice, która nie lęka się „ergo śmierci”. I rzeczywiście: szaleńczą gonitwę słów i obrazów wypełniających Piecyk przenika poczucie bliskości kresu, nieustanne przeczucie śmierci („Słowiki śpiewają mi na śmierć. Ślepa Solveiga i także pawie”). Jak się zdaje, po to, by uwolnić słowa, trzeba wpuścić śmierć, podważyć stabilność nudnego ja i opowiedzieć się przeciw pospolitej zasadzie ujednostkowienia. Nie oznacza to jednak bynajmniej dążenia do ponadjednostkowej nirwany. Idzie raczej o uwolnienie ciała spod suwerennej, stabilizującej władzy umysłu, który stawiając wyłącznie na referencjalną funkcję mowy, chce gadać tylko o zwyczajnych przedmiotach solidnie ukonstytuowanego świata. Gdy wypowiada się posłuszeństwo tej suwerennej władzy, samo ciało ulega odkształceniu, nie wiemy już bowiem, czy mózg i kształt nasz jest „bryłą czy pozapłaszczyzną płaską”, ciało wije się w groteskowych konwulsjach i eksperymentach, a słowa na wolności odklejają się od pospolitych sensów, wchodzą w rezonans z ruchem ciała i grą wrażeń składających się na rozproszoną rzeczywistość, zbliżając się asymptotycznie do czystego, radosnego bełkotu owego „tiu-tiu-tiu-tiam-tiam-tium”15.

      Projekt piecykowej poetologii ma wreszcie wyrazisty wymiar energetyczny. Jeden z końcowych zapisów w Piecyku brzmi następująco: „Moje urodzenie się i rozrastanie zasilają elektrony pędzące z olbrzymiej rentgenowskiej bańki mosiężnej dygocącej przestrzeni”. Trudno orzec, czy amfiboliczny charakter tego zdania był zamierzony przez autora, jeśli w przypadku Piecyka w ogóle wolno mówić o autorskich zamierzeniach. W każdym razie wizja rozrostu Aleksandra Wata zasilanego energią dygocącej przestrzeni, a zarazem, być może, wizja tegoż Wata zasilającego ową przestrzeń, jest nader wymowna. W tym energetycznym duchu myślał też najwyraźniej poeta o swoim literackim pseudonimie (i nowym nazwisku): po odcięciu pierwszej litery, uwalniając się od przypisanej tożsamości i mieszczańskiej zasady ujednostkowienia, poeta przeradza się w ładunek elektryczny – i to ładunek wiecznie i radośnie nadmiarowy. Świadczyłyby o tym przynajmniej tytuł i dedykacja jednego z wczesnych wierszy. Tytuł: Miliard kilowatów. Śpiew Edamów i Ew. Motto: „Oli ten miliard kilowatów + Wat”. Ucieleśnienie wiedzy radosnej równoznaczne jest zatem z podważeniem suwerenności umysłu, to zaś równoznaczne jest z podważeniem władztwa wewnętrzności i czasu, to zaś z uprzestrzennieniem, to zaś z usytuowaniem ducha na powierzchni skóry, która tymczasem ulega najbardziej zdumiewającym topologicznym przekształceniom, to zaś z konsubstancjonalizacją mowy i ciała, ta zaś wreszcie – z naeletryzowaniem poezji miliardem kilowatów (+ jeden)16.

      Odautorski komentarz do tego młodzieńczego przedsięwzięcia poetyckiego staje się teraz częścią testamentowej Ody III. Komentarz jest autoironiczny, lecz przecież nie jednoznacznie deprecjonujący: „kiedy, głupi, czyniłem mowę swoją konsubstancjonalną skórze”, ale też „w skórze, krótko mówiąc, była moja radość”. Krótko mówiąc: co miałem z tych wrażeń i ekscesów, to moje, nie mam zamiaru się od Piecyka odżegnywać – wiadomo skądinąd, że Watowi do końca szczególnie zależało na tym, by jego młodzieńczego utworu nie odesłano do lamusa awagard17. Dalej wszakże mówi się tu również: a przecież ów projekt – balansujący na granicy bełkotu i bełkot za swój punkt dojścia mający – musiał mieć krótki żywot, ja zaś, usytuowany na powierzchni skóry, wychylony ze swego wnętrza w żywioł hipernowoczesności, wpadłem w tryby machiny terroru prawdziwego cara przestrzeni. Co jednak


Скачать книгу

<p>14</p>

Zob. W. Benjamin, Źródło dramatu żałobnego w Niemczech, s. 260 i 314–315.

<p>15</p>

Zmagając się z pospolitą zasadą ujednostkowienia i – by posłużyć się frazą Michela Foucaulta – uwalniając ciało z więzienia duszy, Wat zmierzałby zatem do schizoidalnego pomnożenia swojej uwolnionej cielesności. W tym duchu odczytywałbym zdwojenie JA, do którego dochodzi w finale poematu. Dlatego też nie sądzę, by rację mieli komentatorzy, którzy w projekcie tym poszukują dążenia do wyższej jaźni w duchu gnozy (Venclova) czy kabały (Panas), zwłaszcza jeśli – jak w przypadku tej drugiej interpretacji – miałoby iść o „wyzwolenie z więzów ciała”. Zob. T. Venclova, Aleksander Wat. Obrazoburca, s. 78–109, oraz W. Panas, „Antykwariat anielskich ekstrawagancji” albo „święty bełkot”. Rzecz o „Piecyku” Aleksandra Wata, w: W „antykwariacie anielskich ekstrawagancji”, s. 5–22 (o „wyzwoleniu” mowa na s. 22).

<p>16</p>

Przy takiej interpretacji – zgodnie z którą uwolnienie od zasady ujednostkowienia przebiega równolegle z uwolnieniem od pospolitej semantyki i przejściem do energetycznego myślenia o języku poetyckim jako polu sił i przepływu ładunków – odczytywanie nowego nazwiska Wata w duchu energetycznym nie jest już może aż tak banalne, jak sądzi Adam Dziadek. Takie odczytanie nie wyklucza też zresztą bardzo przekonującej propozycji samego Dziadka, który sugeruje, że likwidację początkowego „Ch” w nazwisku należy raczej odczytywać jako odrzucenie imienia ojca i symboliczną kastrację. Zob. A. Dziadek, Wstęp, s. IX–X. W kontekście poetyckiego nazwiska Wata nie należy też zapewne zapominać o genus vatum, czyli „rodzie wieszczków”. Sam Wat przywołuje tę frazę w eseju Poezja przeciw historii („No cóż, czyż nie jesteśmy genus vatum”?). Ostatecznie Wat byłby zatem wieszczkiem energetycznym, który swoją działalność rozpoczyna od symbolicznej kastracji ojca. Zob. A. Wat, Poezja przeciw historii, w: tegoż, Publicystyka, red. P. Pietrych, Czytelnik, Warszawa 2008, s. 682.

<p>17</p>

Zob. A. Wat, Coś niecoś o „Piecyku”, w: tegoż, Wybór wierszy, s. 306 i 313 oraz tenże, Dziennik bez samogłosek, red. K. Rutkowski, Czytelnik, Warszawa 1990, s. 165 i 172.