Ciała zdruzgotane, ciała oporne. Отсутствует

Ciała zdruzgotane, ciała oporne - Отсутствует


Скачать книгу
jeśli wierzyć Benjaminowi – odbiera nam mowę. Albo zatem nieokreślony lęk, albo niema zgroza, albo dręcząca niezrozumiałość i uporczywe spojrzenie innego26. Wydaje się jednak, że osiemnasty wers Ody III ze swoją kluczową substytucją, w wyniku której słowo „bieda” zostaje zastąpione słowem „biada”, wskazuje jeszcze inne wyjście, które w najtrudniejszym momencie krystalizuje się jako moment poetyckiego triumfu.

      „Obszar pustych chwil” z wersu osiemnastego, przestrzeń zamarłego czasu, to przestrzeń lamentacji. Ze swoimi dwudziestoma dwoma „wersetami” Oda III wydaje się bowiem całkiem bezpośrednio nawiązywać do biblijnych trenów. Pierwszy, drugi, czwarty i piąty rozdział Księgi Lamentacji ma tyleż wersetów, rozdział trzeci ma ich zaś trzykrotnie więcej. Prócz tego najdłuższego rozdziału wszystkie trzymają się sztywnego schematu: kolejne wersety tych rozdziałów rozpoczynają się od kolejnych liter hebrajskiego alfabetu, tak jakby – to interpretacja Gershoma Scholema – lamentacja miała ogarnąć cały język. W ujęciu Scholema lament jest właściwą mową świata upadłego, rozpamiętującą sam upadek i utratę fundamentalnego obiektu (bezpośrednio: Świątyni jako siedziby sacrum; ostatecznie: samego Boga). Pozostaje na antypodach doskonale wypełnionej mowy objawienia (boskiego alef): jest mową pustą, która uporczywie trwa na granicy między rewirem języka a rewirem milczenia. Tym samym jednak lament kwestionuje każde mówienie, które miałoby stwarzać pozory pełni w tym świecie i stąd też nieustannie przygotowuje mesjańską interwencję. Rozdziera pozór domkniętej immanencji, odsłania upadłość świata i utrzymuje go otwartym w oczekiwaniu na zbawienie27.

      Lamentacja Aleksandra Wata wykracza wszakże poza ten schemat. Owszem, rozbrzmiewa w świecie upadłym w wieczną jesień, jest to jednak świat domknięty w swojej widmowej żywotności i nieoczekujący zbawienia, świat zamarłego czasu i dziejów, które czemuś nie chcą przeminąć. Jest to więc lamentacja ściśle pojedyncza, pozbawiona mesjańskiego horyzontu. Nie odsyła nawet do jednostkowego zbawienia, a wręcz stawia mu świadomy opór. Jak autoironicznie, lecz dobitnie pisze Wat w Odjeździe Anteusza: „Nie wierzę w ciał zmartwychwstanie. A jeżeli / (Na wypadek że) wierzę, nie chcę”. Jest to lamentacja udręczonego ciała, która nie rodzi się raczej z utraty jakichś obiektów, lecz z samego fizycznego ucisku istnienia. Jak mówi Scholem, tutaj zgodny z Watem, w jednym z dziennikowych zapisów: „Istnieć znaczy być źródłem skargi” – i nie bez kozery Oda III jest też autobiografią28. Jeżeli Walter Benjamin sądził, że nasze ukształtowane ciało (der Leib), nośnik pospolitego principium individuationis, przynależy do dziejów doczesnych, lecz nasze corpus, które – choć kształtu pozbawione – stanowi o naszej pojedynczości i (jak sugerowałem) jest siedzibą naszego imienia, że zatem owo corpus przynależy do Boga i ostatecznie powstanie z martwych, to w lamentacji Aleksandra Wata dochodzi do głosu rzeczywiście bezkształtne, rezydualne corpus poza wszelkim ukształtowaniem, które wszelako zmartwychwstać nie może. Corpus to miejsce owego uwięzienia na powierzchni, dziwnego zawęźlenia przestrzeni, za sprawą którego jesteśmy cali skórą, a zarazem cali w skórę zaszyci, to miejsce wybrania-wyświecenia-orania-w-człowieku, znamię szyderczego „obrazu i podobieństwa”, już nie rozproszone terytorium, lecz bezwymiarowy punkt bólu, w którym jesteśmy najbardziej podlegli naturze, a zarazem jesteśmy najbardziej sobą, rzecz doskonale materialna, a zarazem najmniej pochwytna, dla której – jak mówi Wat o bólu w wierszu Dedykacja – skrzydła anielskie są „za materialne”, żeby ją udźwignąć. Ta rzecz, ciało Prospera-Jonasza, ta rzecz, która nie jest rzeczą pośród innych rzeczy, bo nie ma kształtu i nie można się do niej odnieść w trybie zwykłej referencji – ta rzecz nie będzie zbawiona.

      I ta rzecz właśnie dochodzi do głosu w owej „biadzie”, która jest ośrodkowym punktem lamentacji Wata. Aby dojść do głosu, corpus musi połamać struktury języka. Nie można po polsku powiedzieć „biada moja”, ponieważ „biada” jest tylko wykrzyknikiem, nie zaś rzeczownikiem i nie nazywa żadnej rzeczy, która czyjaś jest. Zastępując winę biedą, Wat porzucił już buchalterię prawa retrybucji, a być może porządek prawa jako takiego, stając przy swoim bólu i wskazując jego bezwzględną niewspółmierność. Teraz, wraz z przejściem ku niegramatycznemu „biada moja”, ta niewspółmierność zaznacza się w języku. Nie ma tu podmiotu, słowa i rzeczy nazywanej, jest tylko owo „a”, które – tym razem nie tyle opuszczone czy nadmiarowe, ile kolizyjne – rozrywa ład gramatyczny, a równocześnie jest przecież całkowicie zrozumiałe i zdumiewająco właściwe. „Bieda” jest pewnym stanem, który może przypaść w udziale innym. „Biada” jest bezosobowym wykrzyknikiem. „Biada moja” jest niegramatyczna i arcymoja, jako skrajnie idiosynkratyczny akt językowy oraz jako „moja rzecz”. Ściśle rzecz biorąc, nie idzie o samo to „a”, lecz o jego zdumiewającą interwencję, o samo przejście od „e” do „a”29. Czy można powiedzieć, że owo „a” jest „ekspresją” corpus, artykulacją niemego imienia? Nie, jeśli przez ekspresję rozumiemy wyrażenie czegoś wewnętrznego za pomocą zewnętrznego systemu znaków. Tutaj wszystko lokuje się na powierzchni skóry – nie ma wnętrza wyrażanego przez zewnętrze – nie sposób też mówić o pojedynczości corpus, która znalazła wyraz w ogólności systemu. Prędzej już należałoby pewnie powiedzieć, że w idiosynkratycznym geście kaleczącym gramatykę – by sparafrazować sformułowanie Wernera Hamachera użyte w pokrewnym kontekście – język został przywiedziony do corpus, a nie na odwrót30. Być może jednak i to sformułowanie należałoby skorygować. Być może – najryzykowniej – należałoby raczej powiedzieć, że owo „a” jest miejscem, gdzie język przyznaje się do różnicy, jaka mimo wszystko zawsze i nieuchronnie odgradza go przecież od niemego corpus, podnosi lament nad ciałem oraz nad własną niedostatecznością, przyznaje się do swojej niemożności wypowiedzenia niemego imienia corpus i tylko w ten właśnie paradoksalny sposób pozwala mu dojść do głosu – wówczas zaś naprawdę staje się z nim „konsubstancjonalny”. Nawet jednak gdybyśmy nie odważyli się podjąć ryzyka takiej piętrowej formuły, musielibyśmy chyba przyjąć, że owo wykrzywione i wykrzywiające język „biada moja” to miejsce punktowego lamentu i paradoksalnej obecności niemego imienia corpus w języku, miejsce naznaczenia języka tą pojedynczością. Tym samym projekt z Piecyka znajduje wreszcie swoje właściwe ucieleśnienie i uzasadnienie: nie tyle w radosnym bełkocie, do którego asymptotycznie zdążała mowa młodego Wata, ile w skoncentrowanym lamencie, który nie byłby wszakże możliwy bez szalonej odwagi wyjściowego gestu energetyzacji języka, bez wyjścia na front skóry, bez – może głupiego, ale niegdyś przecież radosnego – aktu pasowania się na cara przestrzeni i dążenia do konsubstancjonalizacji skóry i mowy. Wykraczając poza rozproszony lęk, nieme przerażenie i dręczące, niezrozumiałe słowo-klucz posłyszane w marzeniu sennym, owo „a” niesie w sobie całą afektywną energię udręczonego, rezydualnego corpus człowieka, który kona niczym zwierzę, tak „długo długo bardzo długo” – i w imieniu jego niemego imienia podnosi arcypojedynczy, punktowy lament. Tam, gdzie skóra Jonasza wydaje się najbardziej wyświecona, upadły prorok może wreszcie dojść do głosu31.

      Tym jednak, co dochodzi do głosu, nie jest właściwie nic poza owym dziwacznym zawęźleniem przestrzeni, w którym tkwi człowiek wyświecony. Nic więc dziwnego, że książka, którą w swoim testamencie zawartym w dwóch ostatnich wersach Ody III projektuje Wat, ma podobną topologię. Jeżeli jego mowa jest konsubstancjonalna skórze, a w ową skórę – i tę piecykową, i tę lamentacyjną, tamtą upojną, i tę oraną – należy oprawić


Скачать книгу

<p>26</p>

Karolina Sendecka (UMFK) zwróciła mi uwagę, że do tej listy należy jeszcze dołączyć przypadek z wiersza Skóra i śmierć pomieszczonego w tomie Ciemne świecidło, który podobnie jak wiersz o Dürerowskim autoportrecie odbija się sam w sobie względem pionowej osi symetrii. Oto słynne otwarcie tego utworu: „Szanujący się kościotrup / nigdy nie pokazuje się / nago. / Tkanka tłuszczowa jego / ubraniem. Także mięśnie. I skóra, cudna skóra. / Która z wiekiem mi sflaczała. Eheu! skóra / sflaczała, ale kostium mam od Balenciagi”. Tutaj lustrzanej wizji własnego ciała nie towarzyszy przerażenie, ale warunkiem tego spokoju jest całkowita deafektacja. Zamiast napiętej skóry, w którą podmiot pozostaje ciasno zaszyty, mamy tu skórę nazbyt luźną, całą w fałdach, które nic w sobie nie kryją. Niby mowa jest o kościotrupie, wydaje się jednak, że i ta skóra w istocie nie ma wnętrza, cały ten człowiek składa się z nadmiarowych pofałdowań pozbawionych znaczenia i jakiejkolwiek afektywnej energii.

<p>27</p>

Zob. G. Scholem, Skarga i tren, przeł. A. Lipszyc, „Literatura na Świecie” 5–6/2011, s. 321–328.

<p>28</p>

Tenże, Tagebücher, t. 2, s. 546.

<p>29</p>

Paweł Mościcki (UMFK) zauważył, że już czytając słowo „bieda”, przechodzimy od „e” do „a”. Być może należałoby powiedzieć, że niewystarczalność tego słowa nie pozwala nam już wrócić do „e”, gdy więc podejmujemy próbę powtórzenia całej formuły ze słowem „bieda”, wówczas wychodzi nam z tego „biada”. Mamy tu chyba do czynienia ze szczególnym przypadkiem szerszego problemu, jakim jest kwestia powtórzenia, tak istotna w twórczości Wata, w jego praktyce nieustannych nawrotów do tych samych motywów, autocytatów i słów-kluczy. Jak pisze Wat w jednym ze swoich najwspanialszych wierszy: „Jeżeli wyraz »istnieje« ma mieć sens jakikolwiek, / to odnieść się winien do czegoś, do czego można powracać. / Tymczasem powrotu nie ma”. W świecie wiecznej jesieni jesteśmy targani przymusem powtarzania, ale nigdy nie wracamy na to samo miejsce, wszystko rozsuwa się na boki. Repetytywny wysiłek poetycki niby poddaje się temu rytmowi, być może też jednak stara się go chytrze wyzyskać. Musi – jak Penelopa w tym samym wierszu – „tkać i pruć”, aż czasem z tego ruchu coś potrafi się wytrącić, jakaś „biada”, która blokuje tę kompulsję, lokalny triumf na końcu języka, językowa „esencja”, do której „wracamy”, choć przecież nigdy jej nie mieliśmy, ona jednak wydaje się czymś najsolidniejszym, „ją bo sami tworzymy”. Dziękuję Justynie Tabaszewskiej i Karolinie Sendeckiej za to, że skłoniły mnie do przemyślenia kwestii repetycji u Wata.

<p>30</p>

Komentując wiersz Paula Celana Tybinga, styczeń poświęcony Friedrichowi Hölderlinowi, Hamacher mówi o języku bólu, który nie tyle przywodzi ból do języka (zur Sprache bringen, dosłownie „przywieść do języka”, to idiom oznaczający tyle, co „wyrazić”), ile język do bólu. Zob. W. Hamacher, 95 Thesen zur Philologie, roughbooks, Frankfurt am Main 2010, s. 55 (teza 52).

<p>31</p>

Rozmowa z Ilit Ferber (UMFK) pozwoliła mi zrozumieć, że także Oda III być może ma swój wodny czy wręcz wyspiarski kontekst. Zapewniałaby go mianowicie paralela między tekstem tego wiersza a historią Filokteta, rannego bohatera pozostawionego na wyspie przez towarzyszy płynących na wojnę przeciw Troi. O ile jednak targany bólem Filoktet potrafi jedynie wydawać z siebie całkowicie nieartykułowane wołanie „A, A, A, A!”, Wat przeciwstawia porządkowi dziejów idiosynkratyczną lamentację usytuowaną precyzyjnie na końcu języka, skoncentrowaną w owym niegramatycznym, lecz doskonale trafnym „biada moja”.