Uziemieni. Tanya Byrne

Uziemieni - Tanya  Byrne


Скачать книгу
i uśmiechnąłem.

      VELVET

      – Velvet?

      – Tak.

      – To takie… oryginalne imię.

      Doskonale wiedziałam, co oznacza ta przerwa. Wsłuchiwałam się w nią przez cały ranek. Właściwie to przez całe życie, jeśli mam być szczera.

      Ta przerwa oznacza, że gdybym była elegancką dziewczyną o lśniących włosach i podwójnym nazwisku, Velvet byłoby naprawdę uroczym i niecodziennym imieniem. Ale daleko mi do takiej dziewczyny, dlatego jestem mierzona TAKIM spojrzeniem: prawie szyderczym, ale tylko prawie, żeby nie było niegrzeczne.

      Imię nadano mi po bohaterce starego filmu „Wielka nagroda”. To historia dziewczyny Velvet, która w loterii wygrywa konia, po czym wystawia go w zawodach Grand National – okropność. Dorastając w cuchnącej piwnicy starego hotelu w Bridlington, moja mama nie robiła nic innego, tylko marzyła o koniu. W zamian dostała mnie – ha, ha, ha – i osiodłała głupim imieniem, które irytuje mnie za każdym razem, gdy zgłaszam się na staż i podaję dowód do skserowania jakiejś biurwie, której czarne spodnie kosztują pewnie więcej niż całe moje mieszkanie z wyposażeniem. Uwaga: mama nigdy nie wygrała konia ani niczego innego w żadnej z loterii.

      Podałam więc dowód recepcjonistce, by ta zrobiła kopię, co podobno jest wymagane prawem. Naprawdę, naprawdę miałam nadzieję, że nie będą szperać głębiej i nie doszukają się, że mam pouczenie z zeszłego lata. To nie była moja wina; moja kuzynka Chelsea kupiła wódkę i kazała mi nieść ją w torebce. To nawet nie było zabawne; Chelsea się upiła i zahaftowała mi sandały, a ja musiałam myć nogi w morzu. Obściskiwała się z Jamiem Kingiem (po tym, jak wymiotowała – ohyda), a gdy pojawiła się policja, zniknęła z nim za murkiem, więc tylko ja miałam kłopoty. Musiałam dzwonić do mamy i mówić, że jestem na komisariacie.

      Może to zabawne, ale gdy myślę o domu, to wiem, że te wspomnienia nie wyglądają jakoś kolorowo. Gdy zamykam oczy, widzę siebie jedzącą z Chelsea frytki na brzegu morza, chłopaków pokrzykujących na nas, słyszę odgłosy maszyn do wyciskania soków i czuję ten dziwny smród gnijących wodorostów, do którego nigdy nie można się przyzwyczaić. Tak, to wcale nie brzmi jakoś niezwykle.

      Ale ja naprawdę tęsknię za domem. Tutaj w ogóle nie pasuję. To wcale nie jest „stawianie czoła swoim strachom”, „wyzwanie rzucane samemu sobie, by spełnić marzenia”, czy jakiś inny gówniany „X Factor”. To bardziej coś w stylu: „Wiem, że tu nie pasuję i przenigdy nie będę – i nawet nie wiem, czy chcę się wpasowywać”. To istny kryzys tożsamości.

      Na sam początek: wyglądam okropnie. Kupiłam sobie w Primarku elegancki blezer i błyszczące odsłonięte szpilki, specjalnie na dziś. Przecież takie rzeczy noszą ludzie do pracy, prawda? Czułam się dość pewnie z moim pojęciem stylu.

      Do momentu, gdy tu weszłam. Wszystkie dziewczyny, jakie spotkałam do tej pory, ubierają się zupełnie normalnie. Ciężkie buty, fajne stroje, torby na bok, idealna kreska nad okiem. Nie przychodzą tutaj w eleganckich strojach recepcjonistek w średnim wieku z hotelu Ibis. A ja wyglądałam jak kompletna idiotka. Ironia polegała na tym, że gdybym przyszła tu w normalnych ciuchach, to mogłabym przynajmniej zaskarbić sobie trochę szacunku. Byłoby jak w tych programach modowych, w których sędziowie oceniają twój styl jako ostry, z charakterem i są z siebie wyjątkowo zadowoleni, mimo że wyglądamy tak na co dzień. W blezerze pociłam się niesamowicie, a nowe buty obcierały mi stopy. Nie mogłam nawet ani trochę się rozebrać, bo pod spodem miałam znoszoną koszulę z plamą na prawej piersi, a sama koszula tak prześwitywała, że widać mi było stanik. Nie przemyślałam tego. Miałam niejasne wspomnienie, że rano półprzytomna maznęłam się dezodorantem tylko pod jedną pachą, ale nie mogłam dać gwarancji. Ludzie wokół może i uznali mnie już za szumowinę, ale nie będę sobie publicznie obwąchiwać pachy.

      Nie mogłam przestać myśleć: „Po co ja mam matkę?”. Wszystkie te inne dziewczyny na pewno mają mamy, które mogą im podpowiadać to i owo, stąd wiedzą, jak się zachować, co założyć. Wiem jednak, że to nie jest wina mamy, bo ona jest jeszcze bardziej nieświadoma wielu rzeczy, niż ja jestem, dlatego nie mogę być na nią zła.

      Właściwie to chciałabym, by była tu teraz ze mną. Zrobiłaby mi herbatę z trzema łyżeczkami cukru, upominała, bym prostowała plecy, i uświadomiła, że pochodzę z rodziny walczących kobiet. Mogę śmiało powiedzieć, że moja mama miała znacznie ważniejsze sprawy do załatwienia niż przesiadywanie w biurze pełnym dziewczyn z prywatnej szkoły, tych o rozjaśnionych włosach i imionach Sophie i Francesca, które zerkałyby na nią z uśmieszkami.

      Moja mama sama z siebie nigdy nie zmusiłaby się do czegoś takiego. Jej specjalnością jest wygłaszanie wielkich kwestii z kanapy. To było nieustanne narzekanie z kwestiami typu: „Ale właśnie TO chciałam powiedzieć!”, gdy ktoś już jej podrzucił właściwą odpowiedź; każdy wie, że takie gadanie się nie liczy.

      Dziś uderzyła mnie myśl, że gdybym kiedykolwiek znalazła się w takim miejscu jak to, żyłoby mi się znacznie łatwiej, o ile pochodziłabym z zupełnie innej rodziny. Gdybym była typem intelektualisty, który desperacko pragnie uciec od zwykłego życia w mieszkaniu nad morzem. Ale ja nie jestem takim typem. Nie jestem jak ci wszyscy ludzie tutaj i raczej się z tego cieszę.

      Wolę szwendać się z Chelsea i spędzać godziny na nicnierobieniu niż malować paznokcie i obrabiać dupsony innym koleżankom. Lubię się chichrać z galerii wstydu w „Daily Mail” i oglądać randkowe reality-show „Love Island”. Naprawdę interesuje mnie życie uczuciowe gwiazdeczek i celebrytów.

      Tak się po prostu złożyło, że świetnie mi idzie pisanie. Napisałam sztukę, która w ubiegłym roku dostała nagrodę. Nie chciałam startować w żadnym konkursie, ale moja nauczycielka angielskiego, pani Parsons, sama ją zgłosiła. Myślę, że chciała mnie jakoś zainspirować, co już jest takim przegięciem, że jest aż słodkie. Właściwie powinnam mówić o niej jak o jakiejś świętej, która weszła cała na biało do mojej gównoszkoły i zmieniła moje życie. Nawet wydaje mi się, że jest w tym jakaś prawda, ale z drugiej strony babka jest też irytująca.

      W każdym razie to ona skłoniła mnie do złożenia podania o ten staż, bo ja nawet nie sądziłam, że mam jakieś szanse. Tylko że teraz wszystko wymknęło się spod kontroli. Chodzi o to, że jestem w UKB. W siedzibie brytyjskiego giganta telewizyjnego, w samym jego sercu. A to nie wszystko, bo jestem także w Manchesterze. Czułam się nieco dziwacznie, spędzając noc w Premier Inn, gdzie pani Parsons opłaciła mi pokój z jakiegoś stypendium, a potem wsiadając do autobusu i jadąc do pracy, jak każdy dorosły człowiek. Po postu czułam się jak mały oszust.

      Rozumiałam, że to niebywała okazja. Wiedziałam, że powinnam być wdzięczna. Tylko w jakiś sposób szczerze tego nienawidziłam.

      „Weź się tak nie dołuj” – pociesza mnie tak zawsze Chelsea. Wkurza mnie, kiedy uważa, że trzeba mnie pocieszać, bo to znak, że każdy może zacząć myśleć, że jestem jakaś inna. Czasami mam wrażenie, że nigdzie nie pasuję.

      Poddałam się naleganiom pani Parsons, a więc jestem. Ale naprawdę spora część mnie wolałaby spędzić te wakacje na plaży z przyjaciółmi – jak każdy. Mogłabym pomagać mamie w hotelu i liczyć na to, że Griffin Collins może znów spróbować mnie przelizać. Takie tam.

      Zamiast tego wszystkiego trafiłam tutaj.

      – Dobrze, Velvet, to twoja przepustka i materiały szkoleniowe. Teraz musisz się udać na szkolenie z BHP. Piętro dziewiąte.

      – Dziękuję. A gdzie znajdę…

      Odeszła. Widać sama musiałam wykombinować,


Скачать книгу