Uziemieni. Tanya Byrne

Uziemieni - Tanya  Byrne


Скачать книгу
tłustowłosa nastoletnia kopia Teresy May. Teresa Ojej.

      Walić to. Na pewno nie jestem jedyną osobą, która zaliczyła wpadkę. Przynajmniej mogę być pewna, że gdyby doszło do rękoczynów, pokonałabym wszystkich wokół. Mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby, ale zawsze warto mieć jakiś plan B.

      – Sorki.

      Wybrałam dziewczynę, która wyglądała na podobną do mnie: i wiekiem, i poziomem zagubienia, ale szybko zdałam sobie sprawę, że się mylę.

      – Tak? – Podniosła wzrok nerwowo, jakby wierzyła, że zamierzam ją dźgnąć albo coś.

      – Idziesz na to szkolenie? Wiesz, w którą to stronę?

      – Tak. To jest… A ty? Nie, nie jestem pewna… Sorry.

      No to teraz zasługuję na śmierć w dusznym plastikowym worku, co nie? Nie mogłam wykminić, czy ona jest tylko nieśmiała, czy kryje coś innego, ale sposób, w jaki się do mnie odwróciła, był jakiś niepokojący.

      Ten stan rzeczy wzmocnił moje postanowienie. Jestem z rodu silnych kobiet. Mogę wyglądać gównianie i zupełnie nie pasować do tego miejsca, ale jestem tu, bo na to zasługuję, a ci ludzie wokół wcale nie są lepsi ode mnie. Przez sekundę w to uwierzyłam. Tak na pięćdziesiąt procent.

      Nie zamierzałam więcej pytać o rady ani o to, gdzie teraz powinnam iść. Chciałam działać na podstawie tego, co sama wiedziałam. Może to miejsce jest ogromne, ale jestem pewna, że sobie poradzę.

      Na końcu korytarza wypatrzyłam grupę ludzi, która sprawiała wrażenie, że wie, co robi, więc z pełną swobodą stanęłam za nimi. Czułam się trochę dziwnie, jakbym ich prześladowała; pewnie pomyśleli, że chcę ich oskubać z telefonów.

      Szłam za nimi z opuszczoną głową aż do wind. Nie jestem fanką ciasnych przestrzeni; wolę takie, z których jestem w stanie łatwo uciec, kiedy tylko pojawi się potrzeba. Zasada życiowa numer jeden: zawsze sprawdź drogę ewakuacyjną. To świetna opcja, w tej chwili pewnie dla mnie najlepsza.

      Chciałam jednocześnie zniknąć i żeby ktoś się do mnie odezwał, kończąc tę niezręczną ciszę. Uśmiechnęłam się do dziewczyny obok, ściskającej paczkę i rozglądającej się w panice wokół, i wtedy zdałam sobie sprawę, że moja bitch-face plus lekki uśmiech to dla wielu osób spojrzenie śmierci. Za późno.

      To jakieś żarty – ile czasu tej windzie zajmuje powrót na to piętro? Chętnie poszłabym piechotą, nawet w tych koszmarnych butach, gdybym tylko wiedziała, gdzie są schody.

      Im dłużej tak stałam, tym dziwniej się czułam. Nie wiem, czy to wina butów i braku śniadania, i jeszcze tego, że od wczoraj mam okres (co zawsze było krwistym horrorem), ale zaczęłam czuć się trochę dziwnie. Po plecach zaczęły mi płynąć strumienie potu, które obrzydzały nawet mnie samą – teraz to już na pewno nikt do mnie nie zagada. Wytarłam czoło dłonią, po czym osuszyłam ją o spódnicę, nie martwiąc się, że pewnie trafia tam lwia część mojego podkładu.

      Zaraz zemdleję…

      – Czy dobrze się czujesz?

      Usłyszałam męski głos. Taki szarmancki i dziwnie seksowny. Starałam się zebrać myśli, ale jedyne, co widziałam, to guziki jego koszuli przed moją twarzą. Myślałam, że dam radę powiedzieć, że wszystko w porządku, tak na odczepkę, by mnie zostawił i nie patrzył więcej na mnie, ale to, jak blisko mnie stał, przyprawiało mnie o duszności.

      Całe szczęście wydało mi się, że nie zwraca na mnie zbytnio uwagi. Rzędy twarzy zafalowały gdzieś nade mną, mówiąc coś do siebie jazgotliwie. Przez sekundę, mogę przysiąc, widziałam dzieciaka, który wyglądał jak Dawson Sharman, który rozmawiał z jakąś dziewczyną z niebieskim pasemkiem, ale to na pewno były haluny. Musiałam stąd wyjść.

      Usłyszałam DING, które przywróciło mnie do świata żywych. Zamiast uciekać oparłam się instynktowi i pozwoliłam tłumowi ponieść mnie do windy.

      To, że weszłam do środka, nie znaczyło wcale, że zdecydowałam się zostać w tym miejscu. Cały czas czułam, że planuję ucieczkę. Gdy drzwi windy się zamknęły, do mojej głowy znikąd napłynął głos: „Zostać czy uciekać?”… Poprosiłam wszechświat o znak.

      JOE

      – Wszystko w porządku, mamo? – zapytałem.

      Moja mama, ubrana w swój typowy poranny strój: ciemnoróżowy pikowany szlafrok i dopasowane kolorystycznie kapcie, zwróciła głowę w moją stronę.

      – Och, Joe, nie mogę zmusić tego ustrojstwa do pracy – powiedziała, wskazując mikrofalówkę. Na dowód uderzyła w przyciski. Jej oczy zalała frustracja.

      – Najpierw wybierasz „moc”, tak jak ci kiedyś pokazywałem – poradziłem łagodnie. – A potem trzeba ustawić czas i nacisnąć „start”.

      Pokazałem jej każdy z tych etapów. Gdy mikrofala ruszyła, mama poprosiła mnie o powtórzenie instrukcji i zaczęła zapisywać je uważnie na samoprzylepnej karteczce. W końcu oderwała ją od bloczka i przykleiła do mikrofalówki.

      W całym naszym domu takie karteczki wisiały wszędzie: na drzwiach, framugach okiennych, urządzeniach elektrycznych. Wszystkie z nich zapełnione staromodnym zamaszystym pismem mamy.

      Mając pięćdziesiąt dziewięć lat, moi rodzice są najstarszymi rodzicami w mojej szkole. Mój starszy brat, Craig, kiedy się rodziłem, miał dwadzieścia jeden lat i był już zaręczony z Faye. Rodzice próbowali mieć kolejne dziecko przez lata i kiedy już stracili nadzieję, pojawiłem się ja. Mieli czterdzieści trzy lata.

      – Dlaczego wstałeś tak wcześnie? – zapytała mama, zerkając na obracającą się miskę owsianki.

      – Wycieczka szkolna, pamiętasz? – rzuciłem, wciskając kromki chleba do tostera. – Autobus odjeżdża o ósmej.

      Spojrzenie mamy nie zmieniło się.

      – Do UKB – podpowiedziałem.

      Na dźwięk tych magicznych liter jej twarz rozjaśniło zrozumienie.

      UKB. United Kingdom Broadcasting – jeden z najbardziej szanowanych nadawców telewizyjnych na całym świecie.

      – Oczywiście – rzuciła, zerkając na kalendarz na lodówce. – To niesamowite!

      – Wiem.

      – Myślisz, że spotkasz kogoś sławnego?

      – Nie wiem. Może.

      Szczerze powiedziawszy, nigdy nie kręciła mnie opcja zgapiania celebrytów. Moje plany były znacznie bardziej ambitne.

      Siedząca na tyle autobusu ekipa Tylera Mathesona zachęcała wszystkich do śpiewu „Everywhere We Go!”. To już chyba z piętnaste powtórzenie, a ich głosy, drące bez opamiętania „wielkie, wielkie Skiddington”, nie zdradzały najmniejszych oznak zmęczenia.

      Gdybym nie cenił sobie tak bardzo mojego życia, zapytałbym Tylera, co takiego sprawia, że Skiddington jest takie „wielkie”. Jedyną przyczyną sławy Skiddington jest znajdująca się tu siedziba producenta Champion Biscuits („Ulubionych ciastek narodu”), jego gigantyczna fabryka, zatrudniająca jakąś jedną trzecią mieszkańców miasta. Zarówno mój tata, jak i Craig pracują tam na linii produkcyjnej. Mama też tam pracowała, dopóki nie została zwolniona w zeszłym roku. Oprócz fabryki moje rodzinne miasto nie wyróżnia się niczym na tle pozostałych.

      Śpiew stawał się coraz głośniejszy. Zapomniałem wziąć słuchawek, więc wszystko, co mogłem zrobić, to utoczyć kulki z chusteczek i wepchnąć sobie w uszy. Wyjąłem telefon i napisałem do swojej najlepszej przyjaciółki Ivy.

      „Zabij


Скачать книгу