Tajemnice walizki generała Sierowa. Iwan Sierow

Tajemnice walizki generała Sierowa - Iwan Sierow


Скачать книгу
Pełniłem już funkcje dowódcy pułku. Reszcie wojska nakazałem wypoczynek.

      Noc była dla nas niespokojna. Oczekiwaliśmy ataku Niemców. O świcie postanowiłem osobiście się dowiedzieć o losach pułku Korobowa. Z rana panował spokój.

      Rozkazałem wysłać na rekonesans małe grupy żołnierzy, by przekonali się, gdzie jest przeciwnik. Donieśli mi, że się wycofał. Wziąłem czterech żołnierzy z plutonu NKWD, wsiedliśmy z Tużłowem na konie i ruszyliśmy. Z przodu szli dwaj zwiadowcy.

      Spodziewałem się ostrzału od strony strumienia Gwandra, gdzie wczoraj widzieliśmy sporo Niemców. Podeszliśmy do mostu – przeciwnika brak. By zaoszczędzić pół kilometra drogi na stanowiska naszej artylerii górskiej, postanowiłem pójść na skróty i skręciłem w leśną ścieżkę prowadzącą w tamtym kierunku.

      Kiedy weszliśmy na polanę, gdzie stała bateria, nie zobaczyłem przy działach nikogo. Zszedłem z konia.

      Pod drzewem dojrzałem zabitego żołnierza – siedział z rękami w górze. Zastygł w tej pozycji. W głowie dziura po kuli. Karabin obok. Kolba rozłamana na pół. Niedaleko leżały zastrzelone z pistoletu maszynowego konie – brzuchy wzdęte w ciągu nocy do gigantycznych rozmiarów. Taki sam obrazek przy każdym dziale.

      Widać było, że Niemcy zaskoczyli artylerzystów z tyłu. Ponieważ nie zareagowali w porę, zostali wystrzelani. Wielu poległo z uniesionymi rękami. Oto co znaczy nie reagować w porę, nie stawiać oporu. Widocznie wydano im komendę w języku rosyjskim, by unieśli ręce, i nieszczęśnicy zareagowali automatycznie. Niemieckiego rozkazu by nie wykonali.

      Widok okropny, ale z drugiej strony jestem przekonany, że gdyby dowódca baterii szybko zorganizował obronę i stawił zdecydowany opór, Niemcy by ich wszystkich nie wymordowali. Widząc niezdecydowanie dowódcy, napastnicy się rozzuchwalili i wystrzelali wszystkich.

      Dotarłem do Korobowa. Cały i zdrowy. „Słyszałem strzelaninę u was – powiada. – Wystawiłem posterunki, ale przeciwnik się nie pojawił… ani z flanki, ani z tyłu. To znaczy, że się wycofał”. Kazałem przeczesać las w odległości 2–3 kilometrów, by dodatkowo się upewnić. Może gdzieś jeszcze Niemcy siedzą.

      Wracałem do sztabu dywizji inną drogą. Wkoło unosił się trupi zapach. Zabici Niemcy zaczęli się rozkładać w temperaturze 25–27 stopni w dzień, w nocy było około 12. Musiałem polecić, by sprzątnięto trupy z drogi i na poboczu zarzucono gałęziami, jeśli nie można zakopać. Smród jednak pozostał.

      Po powrocie doprowadzono do mnie jednego z tych politruków – Ormian, wysłanych do Korobowa przed dwoma dniami. Wymógł spotkanie ze mną.

      Powiedział, że jak tylko wyruszyli w kierunku dyslokacji pułku, tuż za strumieniem z krzaków wyskoczyli Niemcy i skandowali: „Ręce do góry!”. Nie mając broni, Ormianie nie mieli też wyboru. Poddali się.

      Niemcy kazali im chwycić amunicję, pociski moździerzowe oraz inny sprzęt wojskowy i nieść ze sobą. W czasie trwania wczorajszej potyczki nosili przeciwnikowi amunicję. Jeszcze dziś rano Niemcy czaili się przy moście przez strumień.

      „Łżesz!” – powiedziałem. Dopiero co tamtędy przejeżdżałem, żadnych Niemców tam nie było. On na to: „Spytajcie swych podwładnych, który z nich przed dwoma godzinami szedł ścieżką obok stanowisk artylerii. Tam siedzieliśmy z Niemcami w krzakach i widzieliśmy was”.

      Poczułem, jak ciarki mi przeszły. Politruk kontynuował: „Z przodu na koniu jechał dowódca w czapce z czerwonym otokiem (to ja!), za nim – z zielonym (Tużłow), potem szli szeregowi żołnierze z pistoletami automatycznymi. Kapral chciał was zaatakować, ale oficer mu zabronił, ponieważ zobaczył, że jesteście uzbrojeni, i obawiał się strzelaniny na sowieckim zapleczu. Kiedy już przeszliście, Niemcy wycofali się do swoich, a moich kolegów uprowadzili ze sobą.

      „A ty?” – pytam. „Nie wstawałem. Jak tylko odeszli, rzuciłem się w waszym kierunku. Zostałem zatrzymany przez wasze czujki”.

      Poczułem się nieswojo. Musiałoby dojść do walki wręcz z Niemcami, której wynik byłby dla nas tragiczny – ośmiu przeciwko trzydziestu wrogom.

      Wysłałem pluton żołnierzy w pościg za Niemcami, ale przeciwnik już się wycofał. Co za historia! O włos od śmierci! Przedtem surowo nakazałem Tużłowowi, że jeżeli zostanę ciężko ranny, musi mnie zastrzelić najpierw, a potem siebie. „Wykonam, Iwanie Aleksandrowiczu!” – obiecał solennie. Jestem pewien, że tak by zrobił.

      Po upływie kilku dni kazałem przeczesać okolice lasu na zboczu, skąd o świcie zaatakowali nas Niemcy. Wysłałem kompanię żołnierzy pod dowództwem generała lejtnanta Sładkiewicza. Pod wieczór przyprowadzono rannego Niemca z batalionu, który nas zaatakował. Znaleźli politruka znającego niemiecki. Rozpocząłem przesłuchanie.

      Jeniec powiedział, że batalion wchodził w skład dywizji SS dowodzonej przez generała Lanza. Szkolenie przeszli w Niemczech, w górach Tyrolu131. Batalion składał się z 850 silnych fizycznie wyselekcjonowanych zbirów. Otrzymali zadanie „pochwycenia sztabu generała NKWD”, to znaczy mnie. Na przewodnika wzięli miejscowego Karaczajewca znającego wszystkie okoliczne ścieżki i najlepsze dojścia do sztabu. Właśnie on ich przyprowadził. Niestety, przyznał jeniec, nie spodziewali się, że generał NKWD będzie miał tyle wojska.

      Jak widać, moje przeczucie o grożącym niebezpieczeństwie i konieczności sprowadzenia za wszelką cenę pułku Arszawy nie było nadaremne. Gdyby nie to, pochwycono by mnie.

      Po wyjaśnieniu tych okoliczności zaproponowałem jeńcowi duży kawał suchara zmoczonego w wodzie i poczęstowałem go połową szklanki wina, z którego i tak nie korzystałem. Niemiec podziękował, odgryzł ze trzy malutkie kawałki suchara, popił małymi łykami wina i na tym poprzestał.

      Zdziwiłem się i zaproponowałem, by dokończył wszystko. Podziękował ponownie, lecz odmówił: „Cały tydzień nie jadłem, żołądek i przewód pokarmowy w tym czasie gwałtownie się skurczyły, dlatego należy je stopniowo rozszerzać, a nie od razu jeść dużo”. Podziwiałem siłę woli szeregowego żołnierza przeciwnika. Jak ich wymusztrowano!

      Po przesłuchaniu jeniec poprosił o opatrzenie mu rany. Zawołano pielęgniarkę. Niemiec zdjął bluzę i pokazał szarpaną ranę na plecach o wymiarach 15 na 5 centymetrów, w której roiło się robactwo. Po raz pierwszy widziałem coś takiego i powiedziałem do siostry, że przecież robaki mogą spowodować zakażenie krwi. Wyjaśniła mi rzeczowo, że ranny ma szczęście, ponieważ robactwo pożera ropne wydzieliny i w ten sposób oczyszcza ranę.

      Spytałem Niemca, czy czuł te robaki w ranie. Odrzekł, że tak. Siostra pałeczką zeskrobała robactwo, pomazała ranę jodyną i powiedziała, że teraz będzie się goiła.

      Muszę powiedzieć, że Niemiec wykazał charakter – przez tydzień czuć robactwo w ranie na plecach i go nie usuwać, do tego trzeba mieć silną wolę.

      Niemcom daliśmy łupnia pod koniec sierpnia i się uspokoili. Rano pojechaliśmy konno z Dobryninem i Tużłowem na inną przełęcz, Maruchską, spokojniejszą z punktu widzenia działań bojowych. Jazda konna w warunkach wysokogórskich na wysokościach ponad 3000 metrów nie jest taką prostą sprawą. Cały czas musisz mieć się na baczności, by nie runąć w przepaść.

      W jednym miejscu Tużłow się zagapił, poluzował cugle i kobyła popłynęła po stoku w dół. Jeździec zdążył zeskoczyć i przytomnie owinął lejce wokół drzewa, by ją zatrzymać. Na szczęście za coś się zaczepiła i legła na bok. Podbiegliśmy do niej, postawiliśmy na nogi. Ale jak ją wyprowadzić z urwiska z powrotem na ścieżkę, nie wiemy. Musieliśmy przejść z nią co najmniej kilometr, by po mniej stromym stoku wyprowadzić na


Скачать книгу

<p>131</p>

Generał jednostek strzelców alpejskich Hubert Lanz (1896–1982) stał na czele 1. Górskiej Dywizji „Edelweiss” Wehrmachtu (a nie SS, jak pisze Sierow), skompletowanej w całości z mieszkańców górskich terenów południowych Niemiec, Bawarii i Austrii, w wieku powyżej 24 lat, sprawnych fizycznie, z doświadczeniem w walkach powyżej linii śniegowej. Za pomyślne dowodzenie działaniami wojennymi na Kaukazie generała Lanza nagrodzono Liśćmi Dębu do Krzyża Rycerskiego.