Dzieci cesarza. Claire Messud

Dzieci cesarza - Claire Messud


Скачать книгу
zdobyli testy z ostatnich ośmiu lat – są przecież w bibliotece, prawda? – usiedli nad nimi i rozgryźli ten system – albo może koleżanka Amy ma go gdzieś zapisany z zeszłego roku, to wtedy będziemy wiedzieć, co nas czeka na egzaminie. Super, nie?”.

      Spojrzała na niego w mglistym świetle poranka, para wydobywała się z jej ust niczym gęsty dym, wilgotne włosy przylgnęły do czoła, a zadarty nosek był cały zaczerwieniony, a nie tylko na czubku. „Bootie, czy ty mnie słuchasz?” – zapytała, widząc jego minę. To było tak, jakby poranne słońce dopiero zabłysło nad horyzontem, chociaż była już pełnia dnia. Bootiego olśniło. Odpowiedział: „Albo możemy się po prostu pouczyć, Ellen. Co się może okazać równie skuteczne jak głupie wybiegi Amy”. Co innego jednak pomyślał, choć spłynęło to na niego nie tyle w formie słów, ile jakiejś pierwotnej wewnętrznej siły: „To jakaś farsa. Biorę udział w jakiejś kosmicznej farsie”.

      W ciągu następnych dni ta świadomość dojrzewała w nim i powoli otwierała się jak kwiat. Jej ziarno musiało w nim tkwić od dawna, uśpione. Na pewno od zeszłego marca, kiedy się dowiedział, że jednak przyjęli go na Harvard (wciąż czuł tamtą euforię, jeśli tylko sobie na to pozwalał). Nie zaoferowano mu jednak normalnego stypendium, tylko szereg skomplikowanych formularzy do wypełnienia oraz perspektywę góry długów w przyszłości. Czytał te dokumenty wiele razy i nawet zadzwonił ze szkoły do działu rekrutacji z prośbą o wyjaśnienia. Kiedy to, co podejrzewał, okazało się prawdą, postanowił w ogóle nie mówić o tym matce i udawać, że sprawy nie było. Wiedział, że zaraz zaczęłaby się głowić, przeliczać i marszcząc czoło nad papierami, napomykać o kolejnej hipotece albo sprzedaży pierścionka zaręczynowego swojej matki (już słyszał jej radosny głos: w końcu wujek Murray skończył Harvard, prawda?). A nawet jeśli, to i tak za kilka lat skończyłaby, wysiadując w kuchni przy stole z głową w dłoniach, bo tej bariery po prostu nie da się pokonać. Szkolnemu doradcy zawodowemu, panu Duncanowi, Bootie powiedział, że i tak woli iść do Oswego, bo jest bliżej, a nie interesują go jakieś głupie snobistyczne uniwersytety. Poprosił go, żeby z łaski swojej nie wspominał o Harvardzie jego mamie, bo zacznie go naciskać i nie da spokoju. Duncan oczywiście był na tyle głupi, że to kupił i jeszcze pochwalił Bootiego, jaki to z niego rozsądny chłopak, i powiedział, że Oswego ma świetną drużynę futbolową. „Wcale nie są dobrzy – pomyślał Bootie. – Po prostu są »swoi« i nikogo poza nimi nie znasz”.

      Nie żeby w entuzjazmie doradcy było coś złego, lecz Bootie zdawał sobie sprawę, że to, co może być dobre dla pana Duncana albo Ellen Kovacs, niekoniecznie musi być dobre dla Frederica Tubba. Kraina Kłamstw, w której najwyraźniej w pełnym zadowoleniu żyje większość ludzi – gdzie płaci się instytucji grube pieniądze i co wieczór chleje na imprezach zamiast czytać książki, a potem kombinuje, jak tu oszukać na egzaminach – to nie miejsce dla niego, on mierzy wyżej. Najgorsze, że później, w zasadzie na podstawie zwykłej transakcji finansowej między studentem (czy raczej jego rodzicami) a wspomnianą instytucją, taki delikwent mieni się człowiekiem  w y k s z t a ł c o n y m.  Oczywiście, bez względu na to, co mówiła jego matka i siostra (obie, rzecz jasna, myślały, że nie przyjęto go na słynny uniwersytet) oraz pan Duncan (przekonany, że to autentyczny wybór Bootiego), studia w Oswego nie były tym samym co studia na Harvardzie. Tych dwóch uczelni nie da się nawet porównać. Bootie zdawał sobie sprawę, że i na Harvardzie można trafić na ludzi, którzy dali się wciągnąć do Krainy Kłamstw, ale wiedział, że spotkałby tam także innych, tak jak on traktujących życie poważnie.

      Postanowił więc nie brać dłużej udziału w farsie. Nie zależało mu na dyplomach ani egzaminach, interesowała go sama nauka (chociaż od powrotu do domu nieraz śniło mu się, że studiuje na Harvardzie; były to długie, wypełnione słońcem sny, w których zawsze miał na sobie garnitur). I tak, mając w ręku papiery, które wyróżniały go przez cały okres liceum i zamieniły w obiekt przynajmniej wstrzemięźliwego szacunku, Bootie postanowił, że będzie uczył się sam. Oczywiście matka i całe otoczenie widzieli jedynie to, że Bootie jest bezrobotny i się obija. W zeszłym tygodniu Judy nawet zapytała go zaniepokojonym szeptem, czy ten czas, który spędza przed komputerem, nie upływa mu przypadkiem na oglądaniu pornografii. Było jasne, że ona mu tego nie ułatwi. Podobnie jak to, że pozostanie w Watertown. Frederick Tubb musiał się usamodzielnić, znaleźć sposób i miejsce, żeby spokojnie i bez przeszkód realizować swoje autodydaktyczne plany. Strząśnie z siebie dawne życie, jak wąż, który zrzuca skórę, a wraz z nim przytłaczającą matczyną nadopiekuńczość. Niech Sarah weźmie to na siebie – Sarah, dla której szczytem marzeń była dwójka dzieci, dwa samochody i po południu talk-show w telewizji. Wyjedzie tam, gdzie nikt nie będzie już na niego mówił „Bootie” i gdzie będzie dyskutować o Kierkegaardzie i Nietzschem, o Camusie i Vonnegucie. Leżąc w wannie i udając, że pochłania go treść książki Davida Fostera Wallace’a, rozmyślał o wyjeździe do Nowego Jorku. Wydawało się to głupie, wręcz niedorzeczne. Nieosiągalne pragnienie. W głębi duszy tkwił nieuświadomiony żal, że odrzucił ofertę Harvardu i nie został przy tym, co było osiągalne. Przecież nie chciał być kimś, kto sam sobie krzyżuje plany, swoim własnym największym wrogiem.

      Ustalenie szczegółów może zająć trochę czasu. Bootie nie znał zbyt wielu osób w Nowym Jorku, poza wujkiem Murrayem i ciocią Annabel. Pragnął być blisko nich i uzyskać dostęp do ich tajemniczego świata. Jego wuj to bez wątpienia niezwykły człowiek i Bootie postara się być go godzien. Nie miał pieniędzy, ale miał czerwoną hondę civic, rocznik tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty dziewiąty, z zepsutym tłumikiem i pasmem rdzy biegnącym wzdłuż całego podwozia. To nieuniknione w samochodzie, który całe swoje motoryzacyjne życie spędził w tym śnieżnym rejonie Stanów Zjednoczonych. To coś jak z pylicą u górnika albo kaszlem u nałogowego palacza. Auto nie było wiele warte i Bootie wolałby go nie sprzedawać, ale na początek to już było coś.

      Rozdział 9

      Titelitury

      Julius miał na sobie swój jedyny garnitur od Agnès B., wełniany, grafitowy, w delikatne, ledwie widoczne prążki. Wprawne oko zaraz rozpoznałoby po zwężanych klapach, że ma już swoje lata, ale Julius lubił myśleć, że ten pozorny brak stylu czyni z niego osobę, która jest ponad takie drobiazgi jak moda. Na przyjęciach mawiał, że to jego „znak firmowy”, mając nadzieję, że w ten sposób da do zrozumienia, iż w domu ma jeszcze całą szafę innych garniturów, do których nie jest aż tak przywiązany. Oczywiście w tych okolicznościach nie będzie się musiał przed nikim usprawiedliwiać. W tych okolicznościach, w towarzystwie spranej, ale fachowo wyprasowanej koszuli (nie na darmo jest synem swojej matki) i zabawnego żakardowego krawata kupionego w sklepie z używaną odzieżą, garnitur był tylko i wyłącznie strojem roboczym.

      Wtopiwszy się po wyjściu z metra w strumień udręczonych kobiet i mężczyzn z aktówkami, wczesnym rankiem płynący kanionami dzielnicy finansowej, Julius starał się iść z wysoko uniesioną głową i lawirował w tłumie ze zwykłą dla siebie gracją. To przecież tylko gra, chodzi o wcielenie się w pewną postać, to wszystko. Nie było więc potrzeby informować o tym przyjaciół. Julius wszedł do biurowca przy Water Street i wjechawszy na trzydzieste ósme piętro, przedstawił się recepcjonistce firmy Blake, Zellman & Weaver. Szczupła czarnoskóra kobieta z jednym okiem niebieskim, a drugim brązowym zmierzyła wzrokiem jego garnitur (przestraszył się, że zaraz zauważy przetarcia na kołnierzyku koszuli), po czym zaprowadziła go do jego stanowiska.

      Zamiast rozglądać się z podziwem i zdumieniem po tym przypominającym parking dla ludzi wielkim pomieszczeniu pełnym biurek przedzielonych niskimi ściankami, Julius skupiał się na długich nogach recepcjonistki i jej pełnych, kształtnych pośladkach opiętych czarnym jedwabiem, które z każdym krokiem unosiły się i opadały.


Скачать книгу