Dzieci cesarza. Claire Messud

Dzieci cesarza - Claire Messud


Скачать книгу
światłem, a nocą otwierał się tu widok na migoczące gwiazdy i zmieniające się niebo, na sylwetki budynków i gmatwaninę dachów. Tak jak dzięki solidnej konstrukcji budynku pozostawała nieświadoma obecności sąsiadów, tak podwójne szyby odcinały ją od miejskiego hałasu, może z wyjątkiem najbardziej natrętnych syren. Pokój wydawał się więc cudownie hermetyczny, ciągle nowy, ciągle sterylny.

      Żeby zorganizować miejsce do siedzenia przy oknie i móc tam czytać, pisać i rozmyślać, pławiąc się w słońcu lub podziwiając roziskrzony nocny krajobraz miasta, zdecydowała się postawić łóżko bliżej drzwi i kuchni. Zdawała sobie sprawę, że większości osób ta decyzja może się wydać dziwaczna, sprzeczna z regułami estetyki. Ją samą czasem niepokoiło tak bliskie sąsiedztwo żywności i bielizny pościelowej. Jednak rzadko zapraszała gości, a jeśli już, to tych, którzy znali ją na tyle dobrze, że nie komentowali jej wyborów. To mieszkanie należało tylko i wyłącznie do niej i tylko jej potrzebom służyło: ściana książek, tych przeczytanych i nie przeczytanych, lecz wszystkich bliskich jej sercu, między innymi z tej racji, że wywoływały konkretne wspomnienia albo przypominały pewne okresy w życiu. Stało tam kilka książek, które kupiła na zajęcia w college’u, a nigdy ich nie otworzyła – na przykład Fredrica Jamesona czy Krytyka władzy sądzenia Kanta. Nie pozbywała się ich, ponieważ dawały jej poczucie, że jest – lub jeszcze może być – bardzo poważną osobą, intelektualistką. Zachowała też parę książek z dzieciństwa, które zabrała ze swego obecnie już zlikwidowanego pokoju w domu rodzinnym. Na przykład powieści Pajęczyna SzarlotyMały szpieg, które wyczarowały dla niej tę dawniejszą osobowość, kiedy wszystko traktowała strasznie serio. Należała do dzieci poważnych. Siedząc na tylnym siedzeniu rodzinnego buicka, nie wyściubiała nosa z książki i nie zwracała uwagi na brata, który szturchał ją w kolano, na kłótnie rodziców ani na ruch uliczny czy wdzierający się przez okno krajobraz.

      Oprócz książek posiadała też skromną kolekcję kaset i płyt kompaktowych pełniących podobną funkcję, choć w nieco mniejszym stopniu. Chociaż nie miała świra na punkcie muzyki, tak jak Julius, i choć brakowało jej specjalnej wiedzy na ten temat, zdawała sobie sprawę, że jej zbiór składa się w znacznej części z muzyki popularnej, a dobór wykonawców – czy to z klasyki, czy z muzyki rozrywkowej – odzwierciedla nie tyle jej osobiste upodobania, ile gusta przeciętnego słuchacza: Madonna, Eurythmics, Tracy Chapman z okresu, kiedy Danielle dorastała, Cecilia Bartoli, Anne-Sophie Mutter, Mitsuko Uchida, a z najświeższych Moby i doceniona dopiero po śmierci piosenkarka folkowa z Waszyngtonu, która w wieku trzydziestu kilku lat zmarła na czerniaka. Tragiczny los tej artystki bardziej przemówił do Danielle niż pastelowe okładki jej płyt.

      Książki były zatem odbiciem jej osobowości, a płyty – czasów, w których dojrzewała. Resztę pokoju traktowała jak czystą, niezapisaną kartkę: biała pościel i wytrzepane poduszki (miała słabość do ładnej bielizny pościelowej i nawet kupiła sobie jeden komplet firmy Frette; za tę ekstrawagancję postanowiła się ukarać, więc używała kompletu tylko na specjalne okazje, takie jak urodziny), oliwkowozielona sofa, w sam raz, żeby się na niej położyć z podkulonymi kolanami; szerokie biurko – drewniany blat ułożony pod oknem na koziołkach – na którym mieściły się wszystkie elementy jej domowego biura. Wykosztowała się tylko na porządne, ergonomiczne krzesło do pracy, do czego namówiła ją matka, obiecując dołożyć trochę pieniędzy. („Kochanie, uwierz mi, nic nie jest tak ważne jak zdrowe plecy. Naprawdę! Pamiętasz tę naszą wycieczkę do St. Thomas, kiedy miałaś dwanaście lat i twojemu ojcu wypadł dysk? Dwa miesiące musiał spać na podłodze. Dwa miesiące! A i tak nie sądzę, żeby wszystko całkowicie wróciło do normy. Oczywiście nie wiem, jak jest teraz. Kupmy to krzesło”). Nie ustawiła żadnych zdjęć ani pamiątek. Nienawidziła bibelotów. Na ścianach powiesiła cztery reprodukcje obrazów Marka Rothki, duże plakaty oprawione w delikatne ramki, przypominające jej o rodzinnej wizycie w Kaplicy Rothki w Houston, z czasów kiedy jeszcze stanowili rodzinę. Przenikające się plamy kolorów – zieleń, szarość, błękit, lila, fiolet – zachęcały ją do kontemplacji i uspokajały za każdym razem, gdy przed nimi zasiadała. Wciąż czuła, że gdyby tylko zgasiła górne światło, aby ukryć płaskość papierowej reprodukcji, tak jak znikają w cieniu zmarszczki na twarzy starej kobiety, mogłaby się zatracić w tej patynowej palecie, zależnie od nastroju przybierającej za każdym razem inny odcień.

      Tego wieczoru, z filiżanką miętowej herbaty w ręku, usiadła na oliwkowej sofie i wpatrzyła się w fioletowy prostokąt, ten o najbardziej nasyconej barwie. Chwila tuż przed świtem lub wieczorne świętowanie – tak go zamiennie interpretowała. Może powinna raczej skierować wzrok ku zieleniom i szarościom, powoli pomyśleć o śnie, ale po całym dniu miała obolałe nie tylko nogi, lecz również mózg. Był przegrzany i przemęczony, jakby cały dzień dręczył ją ciągły szum. Postanowiła uporządkować swoje lęki i obawy, ustalić jakąś ich hierarchię, rytm, sporządzić wewnętrzną listę: wschód, zachód, wschód, zachód. Wdech, wydech.

      1. Było już po jedenastej. Nie miała ochoty dzwonić do Mariny. Do matki też nie. Wiedziała, że leży teraz w hotelowym pokoju owinięta polarowym kocem. Ponieważ jednak jej obiecała („Chcę tylko wiedzieć, czy moje dziecko bezpiecznie dotarło do domu, rozumiesz?”), zrobiła to. Z obu stron padły pośpiesznie wymamrotane życzenia dobrej nocy, okraszone garścią standardowych czułości.

      2. Nie tylko nie miała ochoty dzwonić do Mariny, irytowała ją nawet sama taka myśl. Czy to dlatego, że Marina użyła słowa „wzruszające”? A może po prostu chciała uniknąć rozmowy o Ludovicu Seeleyu? Oczywiście zdążyła jej już sporo opowiedzieć, ale o Seeleyu jako elemencie projektu, a nie jako osobie. A dzisiaj, już na sam jego widok, kiedy tak stał w kolejce w restauracji, poczuła dziwne, wręcz magnetyczne przyciąganie. Wiedziała, że jej matka wierzy w takie rzeczy, uwierzyła też w tej konkretnej sytuacji. Gdyby Danielle miała więcej odwagi, przyznałaby się jej, że cały ten pomysł z nowym filmem jest tylko pretekstem, żeby się z nim znowu spotkać, a nawet więcej, żeby móc spędzać z nim czas, narzucić mu siebie. Już ponad dwa miesiące temu pozwoliła, aby myśl o tym, że coś ją łączy z Seeleyem, kwitła w zaciszu jej wyobraźni, w zaciszu tego przytulnego mieszkanka. A teraz wszystko się skomplikowało (czy na pewno?), choć raczej można się było tego spodziewać – on znów stał się rzeczywisty, pojawił się tutaj we własnej osobie, a wraz z nim te jego półprzymknięte oczy, smukłe dłonie i natarczywe spojrzenie. Istniał naprawdę i przyjechał na dobre do Nowego Jorku. To już i tak wystarczający stres, bez głupawych podchodów i wścibstwa Mariny. Bo ona niewątpliwie dostrzegła, tak jak Randy, że Danielle się zmieszała. Na pewno wyczuła to napięcie w powietrzu podczas ich prozaicznej wymiany zdań. Albo co gorsza, nic nie wyczuła i nie zauważyła. W takim razie może te fluidy to czysty wymysł? Jednostronne zauroczenie, tak zahipnotyzowane własną mocą, że nie potrafi oszacować – Danielle nie potrafiła – obojętności, z jaką się spotyka? (W końcu on ma zwyczaj nachylać się do każdej kobiety – to pierwsza rzecz, po której go rozpoznała, dopiero później dostrzegła wysokie czoło i arystokratyczny profil). Tak czy owak, Danielle nie miała najmniejszej ochoty rozmawiać z Mariną o Ludovicu Seeleyu. W końcu będzie musiała, może nawet jutro, ale teraz nie.

      3. Była jeszcze jedna drobna rzecz, z powodu której czuła się niezręcznie w stosunku do Mariny. Chodziło o jej ojca. Od czasu proszonej kolacji u Thwaite’ów, która odbyła się jeszcze w marcu, Danielle nawiązała coś w rodzaju stałej korespondencji e-mailowej z gospodarzem. Zaczęło się od tego, że on przysłał jej znienacka jakieś informacje na temat profesora Jonesa, choć wydawało jej się, że wspominała mu, że jej program o odszkodowaniach wojennych w końcu nie doczekał się realizacji. Jednak bardzo jej pochlebiło – jakżeby inaczej? – że ktoś tak ważny i zapracowany w ogóle ma czas o niej pomyśleć, więc


Скачать книгу