Chłopcy. Andrzej Saramonowicz

Chłopcy - Andrzej Saramonowicz


Скачать книгу
chwilę, tradycyjnie zaproponowała drinka, tradycyjnie odmówiłem. Zdjęliśmy ubrania i zaczęliśmy się kochać. Czas stracił nad nami władzę, przemierzaliśmy wszechświaty, nurzaliśmy się w bezkresie i zakrzywialiśmy hiperwymiary, gdy nagle dotarło do moich uszu skowytliwe:

      – Ja pierdolę!

      Otworzyłem oczy.

      Ziemia.

      Warszawa.

      Nina Broszkiewicz.

      Ciało wygięte w łuk. Twarz w grymasie. Usta powtarzają „ja pierdolę! ja pierdolę!” na przemian z „Jezus Maria! Jezus Maria!”. Robi wrażenie.

      – Doszłaś?

      – Jakie, kurwa, doszłaś?! – krzyczy, a jej spuszczone ze smyczy piersi skaczą mi do oczu niczym Scylla z Charybdą. – Kazia ze szkoły zapomniałam odebrać!

      Czuję, że momentalnie mi staje. I że tym razem to serce. Wbijam wzrok w zegar. Wielki jak na dworcach. Wisi naprzeciw łóżka. Zawsze kiedy tu leżę, bawi mnie myśl, że sypialnia Niny ma w sobie coś z dworca. Zawsze, ale nie tym razem. Tym razem zupełnie nie jest mi, kurwa, do śmiechu.

      – Na miłość boską, Mati! – krzyczę i podrywam się gwałtownie, jak każdy odpowiedzialny ojciec, który uświadamia sobie, że zapomniał o synu, czekającym na niego w szkole.

      Siedząca na mnie Nina spada na podłogę.

      – Chcesz mnie zabić, pojebie?!

      Retoryczne pytanie. Niełatwo się na nie odpowiada. Więc nie odpowiadam. Najwyraźniej Ninie się to nie podoba. Przez całą drogę do szkoły milczy, wkurwiona jak sto pięćdziesiąt.

      Idę o zakład, że wprowadzi mi sankcje na obciąganie.

      – Kuba!

      Ziemia. Warszawa. Agnieszka. Patrzy ołowiem jak robot. Lub lekarz. Uśmiecham się od niechcenia.

      – Co się z tobą dzieje? – badawcze spojrzenie. – Wyglądasz, jakbyś miał znowu zemdleć.

      – Nie, nie martw się. Zamyśliłem się znowu.

      – Znowu?

      Błąd, żołnierzu! Kobiety ci się pojebały! Zejdź z linii strzału! Natychmiast zejdź z linii strzału.

      – Te dyżury mnie wykańczają. Jest inaczej niż kiedyś. Kiedyś… No, sama wiesz, jak jest. Czterdziestka to już nie te oczy. Idę do domu spać.

      – No to nawet dobrze się składa – mówi i uśmiecha się. Ale nie do mnie. Do Mateusza. – Przenocujesz dziś u taty, skarbie, okej?

      – Okej, mamo!

      Uśmiech na twarzy syna. Bezcenne. Ale nie dziś.

      – Ale ja nie mogę!

      Jej oczy. Trzy szybkie mrugnięcia. Poszukiwany. Namierzony. Okrążony.

      – Jak nie możesz? Przecież w domu siedzisz, Kuba, odsypiasz, odpoczywasz.

      Na tym froncie niewiele wskóram, przerzucam więc wzrok na syna. Krzywię się, zanim skrzywi się on.

      – Mati, wierz mi, chciałbym, ale naprawdę nie mogę. Dziś wujek Paweł ma do mnie wpaść.

      Kiwa głową, jakby rozumiał. Chłopak jest naprawdę kochany.

      – I co z tego? – moja była żona strzela mi w kolano.

      Upadam.

      – Wiesz, że się dzisiaj rozwiedli? – skamlę cicho.

      – I co? Zamierzacie świętować?

      – Zaraz świętować. Pogadać musimy.

      – Będziesz mu doradzał, jak żyć na wolności?

      – Aga, proszę cię! Nie przy dziecku!

      Milknie. Dobry argument z tym dzieckiem. Chciała mi przypierdolić, ale wybiłem ją z uderzenia. Zatrzymuję krwawienie i już mi wraca nadzieja, że będę żył, kiedy dociera do mnie:

      – Trudno! Przenocujesz u Kazika, skoro ojciec cię nie chce.

      Ojciec cię nie chce? To już nie jest zwykła strzelanina. To użycie broni chemicznej. Mateusz wygląda, jakby się miał rozpłakać.

      – Tylko nie u Kazika! – krzyczy. – On wszędzie rysuje trupy! I sika dzieciom na ubrania! Mogę spać u ciebie, tato? Proszę…!

      Zerka błagalnie. Odmówić mu to jak odbudować nazizm.

      – No dobrze.

      Dzieciak łapie mnie za rękę. Czuję gwałtowny przypływ wzruszenia. I właściwie to chuj, nawet się cieszę. Przecież tak naprawdę w ogóle nie będzie nam przeszkadzał. Odkąd przestał sikać w pieluchy, nigdy nie przeszkadza.

      Ale zasady to zasady i nie mogę tego puścić płazem.

      – A ty co masz za wyjście właściwie? – wbijam wzrok w Agnieszkę.

      – Pierre przyjechał z Paryża… Wiesz, ten szef działu sprzedaży na środkową i wschodnią…

      – Pierre…? I spier… I z nim idziesz na kolację?

      – No, nie tylko z Pierre’em. Będzie tam dużo innych ludzi, na przykład… – przerywa i spogląda na mnie wściekle. – O, nie, Kuba, nie wkręcisz mnie w to!

      – W co?

      – Nawet nie zaczynaj! Nie będziesz mnie kontrolował!

      Staram się nie uśmiechnąć, ale nie daję rady. Co to był za cios! Nokaut w ostatniej rundzie. Tytuł i mistrzowski pas wracają do mnie, wygrałem. Ona też to wie. Dlatego unika mojego wzroku i przerzuca wkurzenie na Mateusza.

      – A ty co tak siedzisz? Spakuj się na jutro! I basen weź!

      Mateusz wstaje i bez słowa protestu idzie do pokoju. A ona, patrząc nie na mnie, ale na ścianę, rzuca:

      – Pamiętasz, że jutro zaczynają od basenu? Żebyś go do szkoły nie zawiózł, jak poprzednio.

      Stal damasceńska złowieszczo pobrzękuje w jej głosie.

      – Pamiętam – odpowiadam aksamitem. – Wtedy też pamiętałem, tylko się zamyśliłem.

      Bez słowa podnosi się z krzesła, zbiera ze stołu talerze i sztućce. Za chwilę wraca. Czas na szklanki. Bezszelestnie przepływa z miejsca na miejsce. Każdym ruchem daje do zrozumienia, że mnie już tu nie ma. Nachyla się nad zmywarką. Ciasne ciemnogranatowe dżinsy idealnie opinają jej tyłek. Naprawdę zeszczuplała.

      Po chuj ja się rozwodziłem, skoro ona taka piękna…?

      5.

      – Rozwód, stary, to najlepsza rzecz, jaką wrażliwy mężczyzna może dać ukochanej osobie!

      To tata.

      – Czyli sobie?

      To wujek Paweł.

      – Czyli sobie!

      To znowu tata.

      Lubię ich słuchać. To, co mówią, często jest kompletnie bez sensu, ale lubię ich słuchać, bo lubię sposób, w jaki się przyjaźnią.

      My z Adrianem też tacy będziemy.

      Od trzech godzin i siedemnastu minut piją wódkę w salonie. Od pięćdziesięciu czterech minut – wtedy tata był u mnie w pokoju po raz ostatni – sądzą, że śpię.

      Ja byłem w salonie dwie godziny i sześć minut temu. I wcale nie muszę tam być teraz, żeby wiedzieć, co robią. Wiem. Przed chwilą na przykład milczeli i długo wpatrywali się jeden w drugiego. A teraz mój tata, mogę się założyć, że tak właśnie jest, kładzie rękę na ramieniu taty Adriana i mówi:

      – Ja też kochałem swoją żonę, kiedy się rozwodziłem, Paweł. Nadal ją zresztą kocham.

      Co?!


Скачать книгу