Chłopcy. Andrzej Saramonowicz

Chłopcy - Andrzej Saramonowicz


Скачать книгу
Paweł, całkiem niespodziewanie.

      Zachodzę w głowę, czemu akurat teraz to mówi, przecież żaden z modeli, które właśnie ogląda, nie jest papamobilem. Wszystkie są wyłącznie krążownikami szos i muscle carami z czasów Franka Bullitta i Jima Morrisona. Bo tylko takie zbieramy z Matim.

      – Nie trać wiary! – pocieszam przyjaciela. – Ciągle masz szanse, żeby przyciąć Lecha Kaczyńskiego.

      Mógłbym pewnie coś jeszcze dodać, ale w tym samym momencie w dłoniach mojego śpiącego synka zauważam zeszyt. I w okamgnieniu dociera do mnie, że to nie jest jakiś tam zwykły zeszyt, tylko że to jest, kurwa, ten zeszyt! Delikatnie wyjmuję mu go z rąk i zaczynam przeglądać. Wyniki. Daty. Daty. Wyniki. Wzruszenie pojawia się momentalnie.

      Tymczasem Paweł dalej zżyma się przy półce z autami.

      – A gówno! Jak przyjdzie co do czego, to i tak dadzą go zagrać Karolakowi! Dlaczego mnie to omija, stary?! Dlaczego oni dostają wszystko, a ja muszę popierdalać w reklamach radiowych?!

      – Bo ty nigdy dupy nie dawałeś! – mówię, bo coś w tej sytuacji powiedzieć muszę.

      Ale myślami nie jestem już z Pawłem, moim najlepszym przyjacielem i niespełnionym aktorem, który mimo niesamowicie seksownego głosu nigdy nie zrobił wielkiej kariery. Jestem teraz na boisku szkolnym: popękany asfalt rozsadzany korzeniami pobliskich drzew, zniszczona piłka, z której odchodzą łaty, odsłaniając pornograficzny róż pęcherza, i dwaj chłopcy, chudzi i opaleni, walczący ze sobą tak zawzięcie, jakby od tego, kto zwycięży, zależeć miały losy świata.

      – Dawałem – mówi Paweł. – Ale nikt nie chciał brać.

      Chyba chciał, żeby zabrzmiało śmiesznie, bo nawet teraz próbuje się roześmiać. Ale to nie brzmi śmiesznie. To brzmi prawdziwie. Tak prawdziwie, że aż żal.

      Wyciągam w jego stronę pożółkły kajet.

      – Zobacz, stary, co dzieciak wygrzebał!

      Odwraca się do mnie. Dopiero teraz dostrzega, że trzymam w ręku nasze Stonehenge, naszą Wyspę Wielkanocną, nasz płaskowyż Nazca. Świadectwo wymarłej cywilizacji, której dwa przykurzone czasem megality kołyszą się właśnie – totalnie najebane – nad łóżkiem mojego synka.

      – Japierdole, nasz zeszyt! – ryczy pierwszy megalit i rusza w moją stronę.

      – Zamknij, kurwa, ryj, dziecko mi obudzisz! – wścieka się drugi i puka się w czoło dokładnie w tym samym momencie, w którym robię to też i ja.

      Ze zdumieniem zauważam, że Paweł – który przed chwilą stał jeszcze przy półce z autami – nie tylko już tam nie stoi, ale właśnie wyrywa mi zeszyt z ręki.

      – Nasz kajet piłkarski?! – słyszę zdumienie w jego głosie. – Wszystkie nasze mecze „jeden na jeden”?!

      – Wszystkie – potakuję. – Trzydzieści lat bieganiny po tym cholernym powykrzywianym boisku!

      Widzę, jak w podnieceniu przewraca kartki. Raz w jedną, raz w drugą stronę. Raz w jedną, raz w drugą. W tę i w tę.

      – 15322 do 15320! – krzyczy w zachwycie.

      Uśmiecham się.

      – Ciągłe mam dwie bramki więcej od ciebie.

      Po chwili już wiem, że nie powinienem był się uśmiechać. Bo mój przyjaciel niespodziewanie zaczyna głośno płakać. Odruchowo zerkam na Mateusza. Jeśli miałby się obudzić, to teraz jest zdecydowanie najgorszy moment. Na szczęście śpi.

      – Przestań, kurwa! – szepczę. – To tylko dwie bramki!

      – Pierdolić bramki! – szlocha. – Płaczę, bo mój Adrian też tak śpi, a mnie już przy nim nie ma…

      Cały Paweł. Godzinę temu cieszył się rozwodem, a teraz ociera łzy rozpaczy, które płyną mu po policzkach.

      Nie, stanowczo jednak nie chciałbym, żeby Mati to widział. Więc gaszę lampkę przy jego łóżku i wyciągam Pawła na korytarz. Obejmuje mnie. Jak przerażony niedźwiedź cyrkowy, któremu kazano wracać do lasu.

      Wiem, że dziś muszę być dla niego miły już do samego końca.

      – Całe życie byłeś rozmazgajoną ciotą – mówię ciepło i głaszczę go po policzku. – Zupełnie nie rozumiem, jak z tobą tyle wytrzymałem.

      Uśmiecha się i całuje mnie w czoło.

      – Też cię kocham, stary. Pijemy coś?

      Kręcę głową.

      – Ja odpadam, bracie. Mam guza mózgu jutro.

      – Codziennie masz guza mózgu – spogląda na mnie ufnie niczym dzieciak.

      Wiem, że jeśli mu ulegnę, będę skończonym idiotą. Więc nie zamierzam ulegać.

      Wypuszczam głośno powietrze z płuc i wbijając w niego zimny wzrok, mówię przez zaciśnięte zęby:

      – Ale nie więcej niż flaszkę, okej?

      ROZDZIAŁ II

      1.

      Są dni, po których odechciewa się wszystkiego. I to był właśnie taki dzień.

      Od samego rana zaczęło się fatalnie – trzy sekundy po tym, jak zadzwonił budzik, tata ściągnął ze mnie kołdrę i kazał się myć, wypowiadając przy tym wiele niesprawiedliwych opinii o mojej wątpliwej, jego zdaniem, higienie. Był zły, jak zawsze, kiedy ma kaca i próbuje swoje poczucie winy za to przenieść z siebie i wujka Pawła na kogoś innego. Kiedyś na mamę. Teraz – kiedy mieszkają oddzielnie – najczęściej na mnie.

      No dobrze, może między budzikiem a ściągnięciem kołdry minęło odrobinę więcej niż trzy sekundy. Ale najwyżej piętnaście minut. Nie zmienia to jednak faktu, że tata zachowywał się tak, jakbym to ja wyprodukował proszki od bólu głowy, które nie działają. Poza tym śmierdział wódką i przypalił omlet.

      W samochodzie nie odzywaliśmy się do siebie. Przez całą drogę zastanawiałem się, czy walnąć drzwiczkami, kiedy będę wychodził. Tata tego nienawidzi, więc byłby remis za kołdrę. Ale uznałem, że za bardzo lubię naszego saaba. Więc niby walnąłem, ale tak, żeby ich nie domknąć.

      Czerwona kontrolka na desce rozdzielczej, wiecie. Nieraz widziałem, jak go wkurzała.

      W szkole też od początku było niehalo. Marysia nie dała mi odpisać pracy domowej z matmy, mówiąc, że nie będzie hodować głąba. A jak ja miałem się skupić na ułamkach, kiedy tata i wujek Paweł śpiewali już od dziewiętnastej? Potem się okazało, że Adrian też jest zły. Najpierw w ogóle nic nie chciał mówić, odwracał wzrok, a na długiej przerwie zniknął gdzieś z Bogusiem. Dopiero jak go przycisnąłem, to się wydało, że po tym sushi miał sraczkę i pół nocy przesiedział na sedesie. Usiłowałem od niego wyciągnąć, czemu mnie za to obwinia, ale kręcił i zwodził, a kiedy go w końcu przyparłem do muru, powiedział, że chciał tę pierwszą noc po rozwodzie starych spędzić z tatą, a ten akurat spędził ją z moim tatą, a przez to i ze mną. Próbowałem mu wyjaśniać, że to i tak byłoby niemożliwe, skoro miał sraczkę, ale zanim ułożyłem w głowie całą logiczną wypowiedź, zawierającą argumenty nie do podważenia, mój przyjaciel znów pobiegł do kibla. A potem już nie zdążyłem, bo zaczęła się lekcja przyrody i ten debil Kazio zdzielił mnie krzesłem w nos.

      Sunia, znaczy się pani Kasia Groszek, nasza nauczycielka przyrody, wmawiała potem moim rodzicom, że straciłem przytomność, ale to nieprawda. Wszystko pamiętam bardzo dobrze.

      A więc po kolei.

      Najpierw Kazio zerwał się z krzesełka i wymachując palcem w stronę Grety, zaczął się na nią okropnie, ale to okropnie, wydzierać. Nic dziwnego, że z miejsca się rozpłakała. Co było robić? Wstałem i zacząłem


Скачать книгу