Głębia. Powrót. tom 2. Marcin Podlewski
przyjrzeć się jego oczom. U chorych na chorobę pogłębinową pojawiało się takie specyficzne, srebrzyste bielmo. Im bardziej świadomy przelecisz przez Głębię, tym dłużej się utrzymuje. Niektórzy mają to bielmo do samego końca. U Harpago mogło już zejść. Plaga!
I co teraz? Kiedy zacznie świrować i ganiać nas z nożem po kajutach? Może być i tak, że zapadnie w stupor lub zacznie gadać językami. Co wtedy?
Plaga by wzięła ich wszystkich.
– Skończone – do Monsieura doleciał spokojny, suchy głos Tansky’ego z Serca. – Potwierdzam osiem zbitek energetycznych w rozprowadzaczach, ale sześć przestawię programowo. Zostaną dwie.
– Dawaj – mruknął mechanik, sprawdzając kable kluczem czujnikowym. – Jeśli można je rozładować w maszynowni, to tym lepiej. Nie zamierzam odmrażać sobie jajec na zewnątrz.
– I tak będziesz musiał wyjść – zauważył Hub. – Przepalenia dotknęły korony napędu. SI twierdzi, że to drobiazg, ale powie co innego, kiedy jedna z koron odpadnie. I antygrawitony nie do końca mi raportują. Może to przez to nas tu wysadziło.
– Wrzuć lokalizację tego plagiostwa.
Tansky westchnął, ale płytka personala Monsieura pisnęła odbiorem danych. Mechanik przeleciał po niej palcem, pozwalając, by dane z Serca rozjarzyły mu się przed oczami.
Niech się dzieje, co chce, uznał. Najpierw rozładuję plagowe kable. A jak będzie trzeba, to rozładuję i doktorka.
Harpago Jones siedział na niewielkiej, wysuwanej kuszetce swojego gabinetu tak, jakby planował w ten sposób spędzić wieczność. Jego zwykle wytworny i czysty kombinezon był rozpięty. Zza suwaka wystawały rzadkie, siwe włosy, porastające zapadniętą klatkę piersiową. Pierś poruszała się rytmicznie, ale powoli. Doktor oddychał, choć nie angażował się zbytnio w sam proces.
Był zaangażowany zupełnie gdzie indziej.
W pomarszczonych, chudych palcach trzymał cudem znalezione, stłuczone fragmenty buteleczki z kognitykiem. W gabinecie unosił się mdły zapach wanilii. Harpago patrzył na potłuczone szkiełka już od jakiegoś czasu. Odłożył je wreszcie z wielką pieczołowitością na kuszetkę, a potem przysunął do ust kroplomierz. Dyndająca z niego, wyssana z resztek szkła kropla była błękitna i opalizowała delikatnym srebrem.
Harpago Jones położył ją sobie na język i westchnął.
Spokój. Ojciec Spokoju, Pan Wygładzający Ścieżki, spłynął na niego błogosławioną falą ciepła. IQ doktora zadrgało i skoczyło do góry, zmarszczki wygładziły się lekko, stare serce zabiło mocniej i bardziej miarowo. Uczucie nie słabło, stabilizowało się i utwierdzało. Zmysły doktora wyostrzyły się, zgodnie uznając Jonesa za pana sytuacji.
Kognityk był jedynym narkotykiem znanym ludzkości, który oferował człowiekowi to, czego on sam najbardziej potrzebował, nawet o tym nie wiedząc. Jedyną jego wadą było narastające uzależnienie. I kilka innych drobiazgów, z których najgorzej brzmiący był bodajże „hierarchiczny rozpad osobowości”. Doktor Harpago nie lubił słuchać o drobiazgach. Pragnął tylko jednego. Chciał przestać myśleć. Było to jednak o tyle trudne, że w gabinecie tkwiło źródło większości jego problemów.
Zamrożony, ranny Myrton. Co tu się stało, do ciężkiej Plagi?! Ostatnie wspomnienie doktora związane było z szaleńczym atakiem na Maszynę... a potem wszystko przysłonił zawał. Jak rozumiał, wsadzono go do AmbuMedu. Następnie wskrzeszono i postawiono przed koniecznością ratowania Grunwalda, przy czym pomogła mu zimprintowana Maszyna, którą wcześniej postrzelił. Nie do wiary... A co ze Stripsami i Zjednoczeniem?
– Uciekliśmy im – poinformowała go Hakl, gdy zapytał ją, kiedy została z nim przez chwilę w gabinecie. – Przez dziurę głębinową.
Cóż, świetnie. Ale coś, jak się wyraziła, „nie wyszło” i wylądowali nie wiadomo gdzie.
Dziura głębinowa, pomyślał Jones. Głębia. Próżnia.
Lód.
Doktor Harpago potrząsnął głową. Przyjąłem za małą dawkę kognityku, zdecydował. Nie ma co się dziwić – co mogła mi dać jedna kropla? Jeśli tylko znajdą się na jakiejś cywilizowanej stacji, natychmiast uzupełni zapasy. Kognityk był mu potrzebny, i to bardziej niż zwykle. Nie chodziło już tylko o utrzymanie psychicznego pionu po bolesnej przygodzie z Klanem Naukowym i otrzymaniem wilczego biletu od Yberiusa Matimusa. Jeśli Grunwald umrze, Jones równie dobrze może wracać na zalaną deszczem, rodzinną Komę w Obrębie Ligi i zaszyć się gdzieś z praktyką lekarską, godząc się z faktem, że tajemnica Głębi – największa tajemnica Wszechświata, nie licząc może sekretu sektora Trzech Planet – nigdy nie zostanie poznana.
A przynajmniej nie zostanie poznana przez niego.
– Podwójna Gromada Perseusza – ogłosiła Pinsleep Wise. – Utworzona przez dwie gromady otwarte NGC 869 i NGC 884. Mniej więcej środek Ramienia, około siedem tysięcy lat świetlnych od legendarnej Terry. Jesteśmy... – zmarszczyła brwi, przesuwając ku górze niewielkie, dotykowe holo ukazujące fragment systemu – dokładnie tutaj. W centrum pomiędzy obiema gromadami.
– Jak duży jest przestrzał? – zainteresowała się Erin. Pin wzruszyła ramionami.
– Całkiem spory i całkiem pusty. Kilka setek lat świetlnych. Astrolokatorzy nazywają to miejsce Przesmykiem Perseusza albo Szparą Gromad. Wysadziło nas dużo przed NGC 637, czyli Tranzytem. W zasadzie rzuciło nami na bok, w stronę południa galaktycznego.
– A obie gromady?
– Jedna ma oznaczenie h Persei, druga x Persei. W obu znajdują się zamieszkane, ocalałe systemy – wyjaśniła astrolokatorka. – Ty sama nie jesteś z Perseusza?
– Jestem z układu Theta Persei – odpowiedziała Hakl. – To znacznie dalej. Jakieś trzydzieści siedem lat świetlnych od Terry. A co z bojami lokacyjnymi? Nie ma tu jakiejś? Pomiędzy gromadami?
– Na pewno są – zgodziła się Wise. – Wszystko zależy od tego, czy uda nam się dostać konwencjonalnie do jednej z nich bez konieczności skoku. Margines błędu byłby inaczej za duży. Albo gdzieś nas wysadzi, albo mamy wysokie prawdopodobieństwo przemiany w Widmo.
– Nie możemy skoczyć – skrzywiła się Erin. – Nie w momencie, kiedy Myrton jest w krio. Musimy znaleźć jakiś inny sposób.
– Nie wiem, czy będziemy mieli jakieś inne możliwości.
– Ile zajęłoby nam dotarcie do najbliższej stacji? Albo planety? Zakładając, że... – Hakl umilkła na chwilę, obliczając w myślach – przy maksymalnym obciążeniu antygrawitonów i korzystając ze ślizgu pogłębinowego, osiągniemy prędkość powyżej zero koma siedem c?
– Przepraszam, że się wtrącę – dobiegł ich z Serca na wpół ironiczny głos Huba – ale to bardzo optymistyczne założenie. Przy naszej obecnej sytuacji dobrze będzie, jeśli osiągniemy połowę prędkości światła. Po przekroczeniu tej wartości nie gwarantuję, że „Wstążka” się nie rozpadnie. Spytajcie Monsieura.
– Stripsowie...
– Cyborgi dobrze wykonały swoją robotę – przerwał jej komputerowiec. – Ale po owych cudownych reperacjach przeżyliśmy to i owo. Ostatni cios to próba złapania nas wiązką ściągacza krążownika Stripsów. To... hmmm... – dosłyszeli klekotanie klawiatury – mocno nadwyrężyło antygrawitony. Efekt uboczny zabawy z grawitacją kierunkową.
– Mamy około stu pięćdziesięciu