Głębia. Powrót. tom 2. Marcin Podlewski

Głębia. Powrót. tom 2 - Marcin Podlewski


Скачать книгу
procent czasowej dylatacji. Nasza droga astrolokatorka mówiła jednak o setkach lat świetnych pustki pomiędzy gromadami. – Doleciał ich chichot. – Bez skoków głębinowych kosmos robi się nieco zbyt wielki, nieprawdaż?

      Po chwili ciszy, która zapadła po jego słowach, dodał:

      – Moje drogie panie. Możecie wykonywać obliczenia. Możecie nawet znaleźć w pobliżu jakąś boję lokacyjną. Możecie też przelecieć w stazie przez, powiedzmy, trzysta lat świetlnych do najbliższej gromady... o ile będziemy mieli szczęście. Taka podróż zajmie nam około... chwileczkę... około siedmiuset lat. Ale czy mamy tyle czasu? – spytał. – Czy skokowiec tyle wytrzyma? To nie niszczyciel lub krążownik, a stary kosmiczny próżniopław z rdzeniem typu Light Endless Might, przez lata zagubiony w Głębi. Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest pytanie, czy zgodzimy się płynąć zamrożeni setkami lat przez pustkę w towarzystwie świadomej Maszyny? – dodał ciszej, zdając sobie świetnie sprawę z faktu, że to nie ocean czasu czy wytrzymałość „Wstążki”, a ostatni argument był przeważający. Nie tylko jemu przeszło przez głowę, że za stan Myrtona może odpowiadać Jared.

      – Więc co...

      – Będziemy musieli skoczyć – podsumował, pozwalając sobie na cień żalu. – W tej chwili to nasze jedyne wyjście. Także dla kapitana, to wołanie o ratunek. Możemy na początek spróbować wezwać pomoc, ale chyba nic nie uchroni nas przed zostawieniem kapsuły ratunkowej z zamrożonym kapitanem. I może, kiedyś, sama kapsuła wezwie bezzałogowy statek TransLinii, który, na maksymalnej prędkości ocierającej się o prędkość światła, za kilkaset lat doleci z Grunwaldem do najbliższej placówki medycznej.

      – Hub, nie możesz... – podjęła Hakl, ale komputerowiec jeszcze nie skończył.

      – Rozumiem, że trudno się z tym pogodzić, ale taka jest rzeczywistość – oznajmił i przez chwilę jego głos zabrzmiał tak, jakby było mu naprawdę przykro. – I nie chodzi tu tylko o naszego biednego kapitana. Przypominam, że skokowiec nadal jest dotknięty imprintem. Będę próbował go zdjąć... ale nie gwarantuję sukcesu. Czy uda się nam skoczyć na imprincie, bez kapitańskich kodów dostępowych? Tego nie jestem jeszcze pewien. Wezwanie pomocy, a może i zostawienie kapitana, jest zatem przykrą koniecznością nie tylko dla niego, ale i dla nas. Niestety... – urwał na chwilę tak, by mogli dosłyszeć jego głębokie westchnienie – przygoda Myrtona Grunwalda już się skończyła. Uwierzcie mi, moje miłe – dodał i zabrzmiało to dziwnie szczerze – że naprawdę jest mi przykro.

      Przemiana statku kosmicznego w strukturę widmową, popularnie określaną jako „Widmo”, jest wkalkulowana w ryzyko skoku głębinowego. Tylko od dokładnego oznaczenia przestrzeni galaktycznej i umiejętności astrolokatora zależy, czy uda się uniknąć takiego losu. Angażowanie Zbioru w pracę astrolokacji wysokotonażowych jednostek kosmicznych jest przykładem mieszania podejrzanej ezoteryki z naukami ścisłymi.

      Starszy Inspektor Caspar Helt, Związek Astrolokacyjny

      

      Tartus Fim już dawno nie czuł się tak źle.

      Wiedział dobrze, czym jest przerażenie i depresja. W chwilach pogłębiającej się chandry zwykle pomagała mu Pustka. Siadał wtedy z piwem w ręku, patrząc w czerń nieskończonego Kosmosu. Wyłączał nakładkę graficzną z poziomu konsoli nawigacyjnej, tak by nie widzieć żadnych oznaczeń. Przez nanitową neoszybę pulsowała wówczas ku niemu nie mozaika transportowych linii czy komputerowe kółka mgławic, a ciemność podziurawiona jasnymi punktami gwiazd. Bywało, że będąc w takim stanie, dolatywał do jednej ze zniszczonych przez Maszyny planet i dryfował na orbicie, spoglądając na zamrożoną w dole apokalipsę – jałowe kontynenty, odparowane oceany i zimne kratery – i przybliżając co najwyżej fragmenty ocalałych na powierzchni ruin.

      Zdarzało się też, że unosił się w halo umierających gwiazd, dryfując bez ładu i składu, pozwalając, by Pustka wypełniła mu serce. Poruszał się wtedy niczym w narkotycznym śnie, drepcząc po zaśmieconych korytarzach „Krzywej Czekoladki”, upijając się i wymiotując później w natrysku ciśnieniowym mikrołazienki swojego skokowca.

      To wszystko nie było jednak tak fatalne jak wypełnione strachem chwile w Wypaleniu.

      Bał się. Pocił. Niemal jęczał, pozwalając, by z nosa kapały mu łzy wyciśnięte przez strach. I przypominał sobie podobne, niekiedy gorsze sytuacje. Zwykle rozważania na ich temat prowadziły go do butelki. Balansując na granicy alkoholowego upodlenia, przewracając się na konsolę nawigacyjną i bełkocząc stare, pijackie pieśni, czekał wówczas na brzęczyk opiekuńczej wykastrowanej SI, która informowała go o kurczących się zapasach, energetycznej rezerwie skokowej czy o konieczności przeprowadzenia przeglądu. Wtedy i tylko wtedy budził się z otępienia i przystępował do analizy galaktycznego rynku. Trzeźwiał niemal automatycznie, wyliczając ilość skoków głębinowych, ceny dostępnych towarów i zapotrzebowanie na skromne, dające jako tako zarobić misje. Główną misją Tartusa Fima była wszakże tylko jedna: przeżyć. Przetrwać za wszelką cenę, pomimo stałego poczucia wewnętrznej pogardy.

      Nie zawsze udawało mu się zyskać wystarczający profit. Zdarzało się, że w ostateczności zabierał i pasażerów, których transportował pomiędzy granicami Triumwiratu. TransLinia była popularna, ale unikano jej, jeśli chciano dyskretnie przeniknąć przez Linię Graniczną któregoś z Obrębów. Jeśli już się na to decydował, starał się, by goście jak najdłużej tkwili w stazie. Niestety, mało kto decydował się na pozostanie w niej przez całą podróż. Ludzie chcieli oglądać punkty przelotowe i podziwiać gwiazdy, a ci najbardziej męczący pragnęli też towarzystwa. Pół biedy, jeśli były to kobiety – zwłaszcza jeśli były też wystarczająco głupie jak Spetie... Cóż, jedno trzeba było przyznać byłej „praktykantce”: nie mówiła zbyt wiele.

      Tak samo jak Tsara Janis. Ale Tartus nie myślał teraz o najemniczce. Myślał o zachomikowanych butelkach z pędzonym w Lidze spirytusem i ciemnym piwem. Dałby wiele, by upić się i nie myśleć. Zrobiłby wiele, by nie czuć już strachu. I nie topić żalu w butelce. Na razie jednak siedział, wciąż zdjęty lękiem, i pochlipywał. Nie do końca zdając sobie z tego sprawę.

      Kiedy tylko sytuacja uspokoiła się i statki – zarówno Zjednoczenia, jak i Stripsów – wyleciały z Testera, wciąż przerażony i zdołowany Fim kończył przeprowadzać pobieżne naprawy na „Krzywej Czekoladce”. Ku swojemu zdziwieniu nie wziął się do nich od razu, kiedy tylko postawił stopę na statku. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił po dostaniu się na pokład, było umieszczenie Tsary w autonomicznym AmbuMedzie skokowca. Zdjął wówczas rękawice i w pośpiechu uwolnił nieprzytomną najemniczkę ze skafandra i hełmu, by wreszcie położyć ją na leżance i uruchomić analizę zdrowotną.

      System szybko zdiagnozował wstrząs wywołany „czynnikiem zewnętrznym naruszającym stabilność neuronową” – zapewne chodziło o efekt wybuchu granatu punktowego – i spytał, czy ma wykonać zabieg wybudzenia. Wystraszony Fim anulował opcję odzyskiwania przytomności i wybrał podanie proteinowo-witaminowej zupy oraz wprowadzenie w twardą stazę od razu po stwierdzeniu „stabilności zdrowotnej”. W trakcie wykonywania wszystkich tych czynności wciąż płynęły mu łzy. Dopiero gdy zrobił to wszystko, zdjął do końca kombinezon i spocony jak nieboskie stworzenie popędził ocalić to, co zostało z „Krzywej Czekoladki”.

      Sytuacja nie wyglądała różowo.

      Większość pokładu dolnego była pokryta zastygniętą mazią gaszącą. Z tego, co zdążył się zorientować, jej całkiem spore fragmenty stwardniały już na kamień. W tych właśnie miejscach maź miała kontakt z próżnią. W skokowcu były dziury, które udało się zalepić niemal w ostatniej chwili. Przy


Скачать книгу