Czarny świt. Paulina Hendel
między bajki.
– Szyszymora – powiedział.
Magda skinęła głową z zadowoleniem.
– Pewnie nie masz broni moczonej w wywarze z paproci? – zagadnęła.
Rozłożył ręce. Nie miał przy sobie absolutnie nic, co mogłoby się przydać do walki z demonem. Przecież całą broń zostawił w domu, nie chcąc wyglądać groźnie, gdy stanie naprzeciw wściekłym mieszkańcom Wiatrołomu.
Z końca ulicy dobiegł ich ludzki krzyk. Feliks drgnął, gotów, żeby zerwać się do biegu.
– Bez pośpiechu – powiedziała Magda. – Należy im się porządna dawka strachu.
Spojrzał na nią zaskoczony.
– Nie poznaję cię – szepnął.
– Żartuję przecież – burknęła, po czym przyspieszyła.
Szczerze mówiąc, nie był pewien, czy naprawdę żartowała. Czy to możliwe, że przez ostatni tydzień mogła aż tak się zmienić?
Wreszcie dojrzeli pięć osób stłoczonych na parkingu przy sklepie. Nerwowo rozglądali się wokół siebie. Ktoś machnął pochodnią, z której skapywały płonące krople.
– Co to było? Widzieliście to?!
– To zwierzę!
– Nie, człowiek!
– Cicho!
– Auuu! Nie wymachuj tą pochodnią! – wrzasnął ktoś, najwyraźniej poparzony skapującym paliwem.
– Jak z dziećmi – westchnęła Magda. – Spokój! – krzyknęła.
Ludzie natychmiast zamilkli, zerkając na nią ze strachem. Zatrzymała się kilka kroków przed nimi i odwróciła do nich tyłem.
– Pilnuj ich, żeby nie zrobili niczego głupiego i nie rzucili mi się na plecy – powiedziała do Feliksa, lustrując wzrokiem otoczenie. Coś poruszyło się między sklepowymi wózkami stojącymi pod wiatą. Chwilę później rozległo się kwilenie, ludzie za jej plecami zaszemrali niespokojnie.
– Nie ruszać się! – syknął Feliks, wpatrując się w ciemny kształt między wózkami.
– Wyłaź – szepnęła Magda.
Po chwili dotarło do nich zawodzenie. Było tak irytujące, że żniwiarz ledwie się powstrzymywał, żeby nie zakryć uszu. Drażniło bębenki, wdzierało się prostu do mózgu, aż miało się ochotę zedrzeć skórę z czaszki. Słyszał, jak ktoś za nim osunął się na kolana. W pobliżu zaskomlał rozpaczliwie pies, a demon nie przestawał jęczeć.
Po czasie, który wydawał się wiecznością, szyszymora przepchnęła się wreszcie między wózkami i wylazła spod wiaty. Wyglądała jak paskudna starucha odziana w cuchnące łachmany. Była niska, a wygięte w pałąk plecy sprawiały wrażenie, jakby zaraz miała się przewrócić na tę okropną, pomarszczoną gębę. Wyciągnęła powyginaną artretyzmem dłoń w stronę grupki ludzi. Feliks zerknął na nich kątem oka – wszyscy byli trupio bladzi i trzęśli się ze strachu.
– Tylko spokojnie – odezwał się, zasłaniając ich własnym ciałem.
Jego bratanica przyłożyła napiętą cięciwę do policzka, powoli wypuściła powietrze z płuc i rozprostowała palce. Strzała pomknęła pewnie do celu. Wbiła się w sam środek klatki piersiowej staruchy, która zaczęła skrzeczeć i w zaskakującym tempie rzuciła się do ucieczki.
– Zostań z nimi! – krzyknęła Magda i ruszyła jej śladem.
¢
W kilka sekund przebiegła cały parking, jej stopy miękko uderzały w asfalt. Oddychała równo i głęboko, ciesząc się świeżym powietrzem świata żywych. Szyszymora, mimo że została ranna, nadal była szybka. Na zakręcie poślizgnęła się i potoczyła po ziemi, ale chwilę później pozbierała się i pobiegła dalej.
Magda zwiększyła tempo. W pewnym momencie poczuła charakterystyczny zapach kojarzący jej się z dzieciństwem – tak pachniały zerwane z drzewka czereśnie albo nagrzane od słońca truskawki, a może dom cioci Jadzi przed świętami, gdy piekła pierniki? Przywodził na myśl tylko najlepsze wspomnienia, a dziewczyna doskonale wiedziała, co oznaczał. Zwolniła kroku. Kilka metrów dalej ujrzała zielonkawą, fosforyzującą poświatę.
Nagle szyszymora zawyła z rozpaczą, gdy wpadła prosto w chude łapy i została przyciśnięta do spasionego brzucha. Trzasnęła łamana strzała, wystająca z jej klatki piersiowej. Z gardła wielkiego, bulwiastego stwora dobył się rechot zachwytu. Światła krążące nad jego głową zniknęły.
Magda zatrzymała się i opuściła łuk. Łapiduch nie stanowił zagrożenia dla ludzi. Patrzyła, jak rozdziawia olbrzymią paszczę i zaczyna wpychać do niej szyszymorę. Przywodził na myśl węża połykającego zdobycz znacznie grubszą od siebie. Dziewczyna jeszcze przez dłuższy czas miała wrażenie, że mniejszy demon poruszał się w środku jego trzewi.
– Czegoś takiego jeszcze nie widziałam – westchnęła.
Ostrożnie podeszła do łapiducha, który drgnął niespokojnie na baryłkowatych tylnych łapach. Przednie oparł o ziemię dla zachowania równowagi.
– Nic ci nie zrobię – szepnęła, wyciągając dłoń w jego stronę.
Dotknęła cielska pokrytego śluzem, który dla większości demonów pachniał tak ładnie, że na ślepo za nim podążały i wpadały prosto w zasadzkę.
– Co tu robisz, maluchu? – zapytała, głaszcząc go, zupełnie jakby chciała się zrehabilitować za to, że kiedyś pozwoliła Pierwszemu zabić zupełnie bez powodu innego łapiducha.
Nawi zbliżył do niej pysk, jakby chciał ją obwąchać.
– Nie powinieneś tu być – powiedziała. – Tutaj nie będzie dla ciebie bezpiecznie. Zostaw to miasto i znajdź sobie spokojniejsze tereny łowieckie.
Nie miała pojęcia, czy ją zrozumiał. Po prostu się odwrócił i kolebiąc się na boki, odszedł w mrok. Nad jego głową znów pojawiły się zielonkawe światełka. Patrzyła chwilę za nim, po czym wytarła rękę o spodnie i wróciła do Feliksa.
Żniwiarz nadal pilnował pięciorga ludzi, którzy nie mogli się zdecydować, jak postąpić w takiej sytuacji. Na dobrą sprawę rzeczywiście była dość niezręczna. Spanikowali na widok szyszymory, nie mieli pojęcia, czym była ani jak się przed nią bronić. A przecież wystarczyło tak niewiele – kamyk z naturalnym otworem noszony na szyi, okadzanie domu dymem z jałowca, broń moczona w wywarze z paproci. Lecz oni byli zupełnymi ignorantami w tej kwestii. Bo i skąd mieliby czerpać wiedzę o demonach?
– Jak? – zapytał Feliks.
– Nie żyje – odparła.
Wujek zmarszczył brwi.
– Co tak cuchnie?
Magda dotknęła spodni wilgotnych w miejscu, w którym wytarła dłoń ze śluzu.
– Nie mam pojęcia – odparła. W tym momencie miała ważniejsze rzeczy na głowie. – To, co widzieliście, to była szyszymora – zwróciła się do pozostałych.
Pięć par pustych oczu wpatrzyło się w nią z niedowierzaniem.
– Wracajcie do domów. – Machnęła ręką. – A gdy będziecie potrzebowali pomocy lub wyjaśnień, zgłoście się do kogokolwiek z Wojnów. Tylko tym razem bez siekier i wideł – dodała ironicznie.
Ludzie potrzebowali minuty czy dwóch, żeby dotarło do nich to, co powiedziała. Zaszurali butami, rzucili sobie nawzajem kilka pytających