Czarny świt. Paulina Hendel

Czarny świt - Paulina Hendel


Скачать книгу
zasłaniając chudymi rękami głowę z cuchnącymi dredami. Nagle z jego gardła dobył się wysoki wrzask. Damaszek stracił rytm, a złodziej odskoczył do tyłu i… rozpostarł skrzydła.

      – Co jest, do ku…? – zaczął mężczyzna.

      Dopiero teraz spojrzał w żółte ślepia, zobaczył paskudną, nieludzką gębę, chude kończyny i błoniaste, poszarpane na końcach skrzydła. Jarosław zamrugał. To coś… to… w ogóle nie powinno istnieć.

      Cofnął się i poczuł za plecami budę. Najchętniej wcisnąłby się do niej i schował w najgłębszym rogu wraz z Brutusem.

      Ten… mutant prychnął gniewnie. Wyszczerzył zęby, a potem wzniósł się w powietrze. Zahaczył skrzydłem o gałęzie wiśni, odbił się stopami od domu i zniknął w ciemnościach.

      Damaszek zaś długo jeszcze stał z opuszczonymi rękami, zadartą głową i otwartymi ustami. Czy on naprawdę to widział? A może to piwo było zepsute?

      Poczuł coś zimnego i mokrego na swojej dłoni. Wrzasnął głośno i odskoczył. Uniósł nogę taboretu, a Brutus, oblizując nos, spojrzał na niego z wyrzutem.

      – Ty też to widziałeś? – zapytał Jarosław. – Błagam, piesku, powiedz, że nie mam halucynacji.

      Przyklęknął na trawie i przytulił się do gęstego futra.

      – Dzisiaj śpisz w domu – oświadczył.

      Pozbierał się z klęczek i razem ze zwierzakiem ruszył do domu. Jeżeli wcześniej ta noc wydawała się dziwna, teraz przebiła wszelkie standardy dziwności.

      ¢

      Gauza spał w swojej sypialni. Chyba się obraził, bo nie odzywał się przez całą drogę do Czarnej Wody.

      – I niby co miałem zrobić? – burknął do siebie Waldemar.

      Siedział w salonie i palił papierosa, przeglądając zawartość skrzynki pocztowej. Większość to były jakieś ulotki, znalazł się też rachunek za prąd.

      – Wiem dobrze, kiedy mnie nie chcą – mamrotał dalej, a papieros skakał w kąciku jego ust.

      Feliks jasno dał mu to do zrozumienia. Facet się zupełnie załamał. Ale co mu się dziwić… Szkoda Wandy, dobra babka z niej była. Waldemar nawet podejrzewał, że żniwiarz czuł do niej miętę, ale nie przyznawał się do tego przed nikim, pewnie nawet nie przed samym sobą.

      Lekarz poczuł się stary. To wszystko było ponad jego siły. Mógł zszywać żniwiarzy, nastawiać im kości i całkiem nieźle liczyć sobie za wizyty domowe, jednak teraz na świecie został już tylko jeden i wszystko zależało od niego, a Waldemar czuł się w pewnym sensie za niego odpowiedzialny. Może powinien był zrobić coś jeszcze? Może trzeba było zostać w tym przeklętym barze i rano zajrzeć do Feliksa, kiedy miałby lepszy humor? Być takim natrętem jak…

      – Bronisław – powiedział na głos. Wciąż oswajał się z koncepcją, że kolega ma nie tylko nazwisko, ale także imię.

      Waldemar pokiwał do siebie głową. Nie będzie się narzucał, ale da Feliksowi ze trzy dni na ochłonięcie i wtedy do niego pojedzie. Może żniwiarz będzie jeszcze żył.

      Ostatnia koperta była mniejsza niż ulotki i rachunki. Lekarz spojrzał na adres skreślony ładnym pismem. Zrobiło mu się gorąco, i to wcale nie z powodu tego, że wypalił całego papierosa, a teraz wciągał dym z tlącego się filtra.

      – Czego chcesz ode mnie, wiedźmo jedna? – burknął, drżącymi rękami otwierając kopertę.

      Drogi Waldemarze…

      Na Boga, kto jeszcze w tych czasach tak pisze?!

      Lekarz przemknął wzrokiem po śnieżnobiałej kartce zapełnionej długimi, eleganckimi słowami, zaklął siarczyście i zaczął uważnie czytać.

      Pół godziny później odkrył, że nieważne, jak długo wpatrywał się w list, jego treść pozostawała taka sama.

      – Jestem w czarnej dupie – westchnął w końcu.

      Nigdy nie uciekał przed swoją przeszłością, po prostu udawał, że się nie wydarzyła. Zapomniał już, kim był kiedyś, żeby nie wstydzić się tego, kim stał się teraz. Jednak tej nocy widmo przeszłości stanęło przed nim w postaci siedemnastu czarnych, schludnych liter układających się pod treścią listu w dwa słowa: Anna Chruszczyńska.

      ¢

      Osada pogańsko-średniowieczno-renesansowa, przypakowane demony, współczesne domy magicznie pojawiające się w zaświatach i wielkie czarne serce na środku pustkowi.

      – Kilka miesięcy? – powtórzył głucho Feliks.

      Magda pokiwała głową.

      – Tam czas płynie inaczej.

      – I wydostać się stamtąd mogą tylko demony?

      Znów przytaknęła.

      – A Nadia i Mateusz utknęli tam już na zawsze?

      Na samą wzmiankę o nich jej oczy się zaszkliły.

      – Możliwe, że tak, ale jak tylko dorwę Pierwszego albo samego Niję, wyciągnę z nich prawdę – zapowiedziała.

      Feliks delikatnie ścisnął palcami jej dłoń.

      – Razem to zrobimy – zapewnił. – A Wanda…? Jesteś pewna, że…

      Nawet nie potrafił dokończyć zdania. Najpierw dowiedział się, że jego przyjaciółka trafiła do zaświatów, i już zaczął się cieszyć, że jest cała i zdrowa, i właśnie wtedy usłyszał o jej ponownej śmierci.

      – Ale skoro nie zabił jej sam Nija, tak jak innych, to na logikę powinna przeżyć – powiedział. – Dopóki my o niej pamiętamy w świecie żywych…

      Tak bardzo chciał wierzyć we własne słowa. Świat stanął na głowie; czy to znaczyło, że wszystko było możliwe?

      – Nie wiem – westchnęła Magda. – I… przepraszam.

      – To nie twoja wina – zapewnił ją.

      – Moja. Mogłam nie ciągnąć jej na pustkowia. Ale dzięki niej udało mi się przebić serce Niji.

      – Gdzie on teraz jest?

      – Na pewno gdzieś w pobliżu. – Spojrzała przez okno. – Pewnie liże rany…

      – Dwa razy widziałem go podczas… twojej nieobecności. Nie wyglądał na kogoś, kto powinien bać się ludzi czy żniwiarzy.

      – Bo nie wiedział, że w tym samym czasie szłam go zniszczyć. – Uniosła kącik ust w mściwym uśmiechu.

      ¢

      Janina nie mogła usnąć. W domu było zbyt jasno. Przez okna wlewała się poświata lamp. Przez tydzień tkwili w ciemnościach i w pewnym sensie stały się one czymś zupełnie naturalnym.

      Staruszka westchnęła z irytacją i wstała z łóżka. Koszula nocna opadła jej do samych kostek. Był to jej najbardziej elegancki strój do spania, który trzymała na specjalne okazje, na przykład pobyt w szpitalu. Ale skoro wszędzie czaiły się demony, a ludzie ginęli na potęgę nawet we własnych łóżkach, kobieta nie miała zamiaru dać się zabić demonom w jakiejś starej pidżamie. Ze wstydu by się chyba spaliła, gdyby ktoś znalazł jej ciało w nieodpowiednim stroju.

      Narzuciła na siebie najlepszą podomkę i pomaszerowała do kuchni. Zastała tam Adriana, siedzącego samotnie przy świecy. Był przygarbiony, miał podkrążone oczy i bezmyślnie dłubał zapałką w stopionym wosku. Prąd wrócił, ale z


Скачать книгу