Czarny świt. Paulina Hendel

Czarny świt - Paulina Hendel


Скачать книгу
nieudanego linczu niespiesznie wracali do domów. Ich kroki brzmiały głucho i nierealnie w otaczającej ich ciemności. Spoglądali na siebie wciąż niepewni tego, co wydarzyło się zaledwie kilkanaście minut temu. Naprawdę próbowali powiesić człowieka na drzewie? Tamten pies był rzeczywiście taki wielki? Czy ktoś groził, że zastrzeli ich z łuku? Przecież takie rzeczy nie mogły wydarzyć się w cywilizowanym świecie!

      Jarosław Damaszek ukradkiem obserwował blade twarze towarzyszy w blasku dogasającej pochodni. Po ich minach widział, że kilka osób myślało o tym samym, co on. Żałowali, że dali się porwać temu szaleństwu. Jednak byli i tacy, którzy mocno zaciskali zęby i pięści, tak jakby wcale nie zamierzali rezygnować z zemsty.

      Nagle stało się coś tak niespodziewanego, że wszyscy zatrzymali się i zadarli głowy. Lampy uliczne zatrzeszczały, a potem zajaśniały. Wiatrołom zalała ciepła, pomarańczowa łuna.

      – Wrócił prąd – szepnęła Droszczakowa z namaszczeniem.

      Ludzie odsunęli się od siebie. Mrugali powiekami, jakby właśnie obudzili się z koszmaru sennego. I wtedy spłynął na nich wstyd – przynajmniej na kilku z nich. Może to brak tej oznaki cywilizacji rzeczywiście zrobił im z mózgów sieczkę? Jakim cudem mogło ogarnąć ich takie szaleństwo?

      – To ja tego… wracam do domu – burknął pod nosem Damaszek, wdzięczny, że może odłączyć się od grupy. Dobrze, że ta przeklęta pochodnia zgasła. Niosąc ją teraz, czuł się jak idiota. – Na razie.

      Oddalił się w boczną uliczkę. Gdy zaświeciły lampy, nie bał się już samotnie przemierzać miasta. Przez tę przeklętą wichurę dopadła ich zbiorowa histeria, ot co.

      – Jutro go dopadniemy! – usłyszał w oddali niski głos Krzysztofa Skrajny.

      Ciemność robi dziwne rzeczy z ludźmi, uznał Damaszek. A niektórzy nadal z niej nie wyszli.

      Jarosław namacał w kieszeni klucze i otworzył drzwi. Z ulgą nacisnął włącznik, żyrandol zaświecił po raz pierwszy od tygodnia.

      Jak ja wytłumaczę się żonie? – przemknęło mu przez myśl. Dzięki Bogu, że tej nocy miała dyżur w szpitalu. A przecież zaledwie godzinę wcześniej wierzył, że rano będzie z dumą chwalił się jej, jak to wreszcie dopadli tego psychopatę.

      – Jak facet wniesie na nas skargę… – Pokręcił głową.

      Zszedł do piwnicy po piwo, które trzymał na czarną godzinę. Ta się chyba kwalifikowała jako taka. Jedną butelkę otworzył od razu i wziął solidny łyk, żeby ukoić nadszarpnięte nerwy. Dwie kolejne wstawił do lodówki, która uruchomiła się z cudownym buczeniem.

      Przeszedł do pokoju gościnnego i usiadł na kanapie. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że przecież mógł włączyć telewizor! Trochę zeszło, zanim odszukał pilot, ale już chwilę później z odbiornika popłynęły dźwięki jakiegoś filmu. To wszystko było jak powrót do rzeczywistości. Jakby ta noc nigdy się nie wydarzyła.

      ¢

      Stanęli na progu domu, upewniając się jeszcze, że po ulicy nie krążą żadne demony. Latarnie świeciły jasno, zupełnie zmieniając oblicze miasta. Feliks przepuścił Magdę w drzwiach; dziewczyna, nie oglądając się na niego, od razu ruszyła do kuchni i zaczęła przeglądać zapasy suchego prowiantu, które kilka dni wcześniej przywiozła Wanda.

      – Boże, jakie to dobre! – westchnęła, wgryzając się w rogalik z czekoladą.

      Pochłonęła go w ekspresowym tempie i rozpakowała paczkę ciastek.

      Feliks z przyzwyczajenia zapalił świeczkę i wodził za nią wzrokiem, nie mogąc nacieszyć się jej obecnością. Chciał dowiedzieć się wszystkiego o jej powrocie, zadać tysiąc pytań, jednak żadne sensowne nie przychodziło mu teraz na myśl.

      – Skąd masz łuk? – odezwał się w końcu.

      – Po drodze do domu odwiedziłam sklep sportowy – wyjaśniła z pełnymi ustami.

      – A ten… zwid? Dlaczego cię słucha? Gdzie jego łańcuch?

      – Nie ma już łańcucha. – Pokręciła głową. – Odpięłam go. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki diabelec był wielki w Nawii.

      – W Nawii… – powtórzył głucho Feliks.

      – Mam ci tyle do opowiedzenia! – W końcu usiadła za stołem. W jej ciemnych oczach odbijał się płomień świecy. – Nie uwierzysz…

      Zaczęła mówić, a słowa wylewały się z niej niczym potok. Opowiadała o rzeczach niesamowitych, wręcz niemożliwych do uwierzenia, o tych niepokojących, a nawet przerażających.

      Jeżeli Feliks kiedykolwiek był pewien swojej wiedzy na temat świata i demonów, to teraz właśnie cała ta pewność obróciła się w proch.

      ¢

      Nagłe uczucie niepokoju wybudziło Jarosława ze snu. Otworzył oczy i rozejrzał się po pokoju. Na czarnym ekranie telewizora rozbłyskały bezgłośnie kolorowe fajerwerki.

      – Ta to też nie miała jakiego wygaszacza ustawić – mruknął pod adresem żony, wyłączając odbiornik.

      Jednak niepokój pozostał. Damaszkowi zrobiło się zimno, na rękach pojawiła się gęsia skórka. Zerknął na okno, skąd spojrzało na niego jego własne odbicie. Już miał wrócić na kanapę, kiedy zdał sobie sprawę, że było tam coś jeszcze. Jakiś cień…

      Serce zabiło mu szybciej. Na co dzień nie był tchórzem, ale w tę szaloną noc mógł uwierzyć we wszystko. Zgasił światło i podszedł do okna. Za szybą mignęła mu paskudna gęba. Damaszek wrzasnął i jak oparzony odskoczył do tyłu na dobry metr. Wpadł na stołek i go przewrócił. Trzasnęło łamane drewno. Serce mężczyzny waliło jak szalone.

      Złodzieje! To była jego pierwsza myśl, gdy tylko się nieco uspokoił.

      Coś huknęło na podwórku, a pies przy budzie się rozszczekał. Damaszek nieraz już słyszał o gangu okradającym zakłady z kabli, o tym, że truli psy i niszczyli mienie.

      – Wara od mojego Brutusa! – warknął.

      Rozejrzał się po pokoju i w ciemnościach dostrzegł połamany taboret. Podniósł złamaną nogę i zważył ją w dłoni. Nada się.

      Ruszył przez przedpokój, nie zastanawiając się, co zrobi dalej. Wierzył, że samo jego pojawienie się na podwórku przepędzi złodziei. Jakoś nie przeszło mu przez myśl, że może ich być wielu i że mogą być lepiej uzbrojeni niż on. Teraz napędzała go ta sama wściekłość, która wcześniej tej nocy kazała mu iść z pochodnią zlinczować socjopatę.

      Stanął na progu domu i zaczął nasłuchiwać. Brutus zamilkł i Damaszek przestraszył się, że już zdążyli go otruć. Może wyrośnięty kundel nie był najinteligentniejszym stworzeniem na świecie, ale właściciele naprawdę go kochali.

      Dzierżąc nogę od taboretu, Jarosław przywarł do ściany i powoli okrążył dom. Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności rozpraszanej przez światło z ulicy. Znalazł się w ogrodzie; powiódł wzrokiem po żywopłocie, drzewkach owocowych i rabatkach żony, jednak złodziei tam nie było. Opuścił swoją broń. Może go zobaczyli i się przestraszyli?

      – Brutus? – szepnął.

      Z budy doleciało do niego ciche skomlenie. Natychmiast dopadł do konstrukcji, której bliżej było do drewnianego pałacyku niż budy, i zajrzał do środka.

      – Brutus?

      W ciemnościach mrugnęły do niego błyszczące zielone oczy.

      – No chodź, malutki. – Wyciągnął do zwierzaka


Скачать книгу