Tatowanie. Krystian Hanke
– przygotowuję sobie w myślach, co sam mógłbym powiedzieć. Żeby mnie tylko nie poniosło. Uśmiech! Uśmiech wiele zmienia, kiedy mówi się trudne słowa.
Tyle teoria. Porady od rodziców i tak usłyszymy. Jeśli wysłuchamy ich cierpliwie, uda się je przyswoić, a czasem nawet nienachalnie zignorować, jeśli uznamy, że nie są przydatne. Może nawet to młody tata powinien wziąć na siebie rolę dyplomaty. Rzecznika rodziny. Świetne zadanie! I męskie! Można, a nawet warto, od razu umówić się (nie zakomunikować!), że pierwsze dwa tygodnie to czas tylko dla was, rodziców i dziecka. Powitanie, oględziny, zachwyty jak najbardziej, lecz później to my kierujemy ruchem. Aż wejdziemy w rytm. Bo na razie jesteśmy trochę jak reaktor atomowy, więc proszę ostrożnie!
Mam kartkę z napisem PORÓD. Radzono mi, bym sobie przygotował taką i woził w samochodzie, bo jeśli skurcze zaczną się w dzień, będę się musiał przepychać przez stołeczne korki. „Kartkę dajesz na przednią szybę i trąbisz klaksonem”, tłumaczyli. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy to działa. Znając wrażliwość kierowców, wątpię. Ten nie zrozumie, tamten gada przez telefon, a inny „przecież też się spieszy”. Bez koguta na dachu nie pohulasz. Zresztą jest lipiec, rano, kartka niepotrzebna. Ruch na ulicach mały, kataklizmu pogodowego nie ma. Słońce zapowiada kolejny upalny dzień.
Cesarskie cięcie i pierwszy krzyk
Bez problemów melduję się na sali. Po kwadransie zjawiają się pielęgniarki, gotowe, by zawieźć królową jej szpitalną karocą na ten bal. Korytarz, winda, idę za orszakiem. Uspokajam się na widok młodej, eleganckiej pani doktor. Taka pokoleniowa wspólnota skupienia się na zadaniu. Tu nic złego się nie stanie, mówię do siebie, a państwo zamykają się na sali operacyjnej. Zostaję na korytarzu. Cesarskie cięcie to chirurgiczna ingerencja w organizm matki, dlatego intruzi nie są pożądani. Szkoda. Z drugiej strony, w czym miałbym pomóc? Znieczulenie, cięcie… Wszystko pod kontrolą. Przyjaciółka po cesarce radziła żonie, by tylko nie patrzyła w górę, bo w lampie odbija się widok rozkrawanego brzucha. Nawet twardzielki tego nie wytrzymują. Zapomniałem przypomnieć.
W telefonie ustawiam aparat fotograficzny, choć Bóg wie jak długo to będzie trwało. Może trzeba było wziąć zwykły aparat? W tym rozdzielczość śmieszna, ale można szybko przesłać fotografię do wyczekującej rodziny. Kiedy po raz pierwszy zobaczę Tośka, i tak zapomnę o całym świecie. Siadam na podłodze. Nikt i tak nie zwraca na mnie uwagi. Co teraz będzie? Niby taki przygotowany, a nie znam procedur po cesarce. Przecież żona, pozszywana, musi leżeć. Niemal nieruchomo. Dzień, dwa, trzy? Coś mi się przypomina z relacji znajomych. Będę tu na początku potrzebny bardziej, niż mi się wydaje. Ja tata, cesarka i wcześniak! Wracają nerwy. Co ja wiem o tych wcześ… „Aaa! Aaaaa! Eeeeeeeeee! Yyyyyyy! Eeeeeeeeeee!!!”, dobiega zza drzwi.
Podobno matka rozpozna głos swojego dziecka zawsze i wszędzie. Ale ja też nie mam wątpliwości. Choć noworodków na oddziale jest wiele, wiedziałem, że to On krzyczy, płacze… Co za wokal! Ile siły w płucach! Czyli płuca w porządku. Ulga. Ścisk w gardle. Radość. Ścisk… Niech go już pokażą. Mój ci On! Jest! Robię zdjęcie. Niewyraźne.
Noworodek
Przy całym zachwycie nad cudem życia muszę przyznać, że noworodki w pierwszych minutach życia nie są piękne. Obiektywnie, są brzydkie. Pomarszczone, różowosine potworki. Ale te dwa kilogramy krzyczącego wniebogłosy nowego życia, które wyjechały z sali, wprawiają mnie w stan, jakiego nigdy wcześniej nie zaznałem. Radość miesza się ze wzruszeniem. Współczucie dla tego malca podlane miłością tak czystą, że dla tej jednej chwili i tego uczucia warto się było samemu urodzić.
Zostałem tatą.
Ten moment trzeba celebrować, choćby, jak w moim przypadku, miał trwać dziesięć sekund. Fotografować go przede wszystkim w swojej pamięci. To moje i tylko moje zdjęcie na zawsze. Dopiero w szpitalu ktoś mnie uświadamia, że dawniej matki mogły pokazać noworodka ojcu najwyżej przez szybę szpitalnego okna. Czasem bohaterowie pokonywali jakieś płoty, zasieki, żeby zobaczyć potomka. Wpuścić ojca na oddział? Tak od razu? Marzenie! Jesteśmy szczęściarzami! A może sami sobie to wywalczyliśmy? Tak czy inaczej, świat otwiera się na ojców. Głupio byłoby zmarnować taką szansę!
Mimo że punktacja Tośka w skali Apgar nie budzi żadnych zastrzeżeń (już wiem, że w tej skali oceniane są czynności serca, kolor skóry, oddech, napięcie mięśni i reakcje na bodźce), maluch od razu trafia do podgrzewacza. W przezroczystym „akwarium” leży na wznak, a ja siedzę przy nim, wpatrzony jak w najpiękniejszy obraz świata. Mówię do mojego syna. Nucę melodię Zorbing, która brzmi teraz jak kołysanka nie z tego świata. I czuję, że ani ja, ani Tosiek chwilowo nie jesteśmy tu i teraz, tylko fruwamy gdzieś wysoko, razem. A kiedy jego małe, ale pięknie wykształcone usta, odznaczające się na ciemnoróżowej twarzy, lekko się uśmiechają, znów ściska w gardle. Uśmiecham się i ja. Wzruszenie, a niech tam, łza… Trzydziestopięcioletni facet w takiej chwili nie jest twardzielem. To ten nasz moment. Inny niż się spodziewałem, niż zwykle, za to trwający dłużej. Cudowny. Wypełniony najszczerszym uczuciem i siłą do walki o syna. Nic innego się nie liczy. „Zobacz, jesteś silny, dałeś radę, przetrzymałeś to. Jesteś zdrowy. Zrobimy wszystko, co trzeba, i szybko nadgonisz te półtora miesiąca”, szepczę do niego.
Żona dochodzi do siebie w drugiej sali. Tośka widziała tylko chwilę po urodzeniu. Nie ma mowy o tym, byśmy usiedli w trójkę i spędzili trochę czasu razem. Wyczekiwane dziecko leży niemal dziesięć metrów od mamy. Czy to dla kobiety dramat? Na pewno nie tak sobie wyobrażała ten moment. Ale trzyma się. Mówię, że wszystko z Tośkiem w porządku. Że go pilnuję. Znieczulenie jeszcze nie odpuściło, żonie ruszać się z łóżka nie wolno. Nikt nie wie, jak długo.
Wracam do synka i robię zdjęcia. Pokazuję je żonie, opowiadam wszystko, co zapamiętałem, i znów wracam. Krążę, nie wiem, ile razy, ale za często też nie mogę. Na sali pooperacyjnej leżą inne pacjentki. Potrzebują ciszy. Wreszcie lekarka z uśmiechem, ale stanowczo, sugeruje, że nic tu po mnie, a żonie przydałoby się przywieźć to i tamto. Dostaję listę. Zatem do zadań! Zatrzymuję się jeszcze raz przy mojej kruszynie. Znów się wpatruję. Nie wygląda na pacjenta. Wygrzewa się jak na plaży. Śpi, czasem się porusza. Powoli, jakby wciąż pływał. „Szybko zleci! Niedługo będziesz biegać. Będziemy. Razem. Pogramy w piłkę, będziemy jeździć na wyprawy. No i na koncert Pearl Jam! Zobaczysz, już niedługo”, mówię do niego spokojnie i cicho.
Dlaczego parę lat później tej cierpliwości mi brakuje, gdy moje prośby odbijają się od niego jak od ściany…? Kiedy dzieje się coś naprawdę poważnego, spinam się i rzucam wszystko. Kiedy wychodzę na prostą, znów rozpędzam się, rozpościeram skrzydła, mknę i jestem pewien, że wszyscy pędzą ze mną. Drobne wyboje są w stanie wyprowadzić mnie wtedy z równowagi. Nieprzespana noc, bo dziecko kaszle. Odmowa wyjścia na plac zabaw, kiedy przerwałem pracę i się ubrałem. W takich momentach wracam myślami do naszego pierwszego dnia. Pomaga. Przypominam sobie mętlik w głowie, który mi nieustannie towarzyszył. Przecież wtedy nie wiedziałem jeszcze, jak z Tośkiem będzie, i w ciemno brałem każde dobre rozwiązanie. Każde! No to konsekwentnie, tatuśku!
W sali dla wcześniaków jest przytulnie, panuje półmrok. Pamiętam sztuczne mleko w butelce w kolorze shake’a waniliowego, miłe pielęgniarki, które pozwalają mi siedzieć przy podgrzewaczu. Ciągle coś mówię do Tośka, niech sobie ten głos utrwala. Ciekawe, jak to będzie, kiedy zacznie mi odpowiadać, myślę. Nawet nie wyobrażam sobie, ile będę miał z tego radości za kilka lat.
„Wszystko jest dobrze – słyszę od lekarki. – Musi się przyzwyczaić do nowych warunków i pojedzie do mamy. Ona też teraz musi nabrać siły”.
Nawet nie zauważam, kiedy mija pierwszy dzień. Muszę się przespać, chociaż kilka godzin. Wszyscy zaopiekowani, mogę więc wyjść. Na drzwiach zaparkowanego przed szpitalem samochodu, tuż pod szybą widzę