Bezgwiezdne morze. Erin Morgenstern
sąsiadujące pozycje. Czasami ktoś zdejmuje książkę z półki, ogląda i odstawia na miejsce. Parę razy ją otwierano, a raz nawet pewien profesor przejrzał kilka pierwszych stron i chciał do niej wrócić, ale później wyleciało mu to z głowy.
Nikt nie przeczytał jej od deski do deski, nie od kiedy trafiła do biblioteki.
Niektórym (włącznie z zapominalskim profesorem) przemknęło przez myśl, że książka znalazła się w niewłaściwym miejscu. Że być może powinna znajdować się w zbiorach specjalnych, w sali, do której studenci mogą wejść tylko z zezwoleniem na piśmie, w której bibliotekarze czuwają nad oglądanymi książkami i z której nikt nie ma prawa niczego wynieść. Na tych książkach nie ma kodów kreskowych. Wielu z nich można dotknąć tylko w rękawiczkach.
Jednak ta książka została w zwykłych zbiorach. Utknęła w hipotetycznym obiegu.
Jej okładka jest z płótna koloru ciemnego bordo, wyblakłego z biegiem lat. Swego czasu były na nim wytłoczone pozłacane litery, ale po złocie nie ma już śladu, a po startym tytule zostały tylko wgłębienia w kształcie liter. Górny róg wygiął się na stałe po tym, jak cięższy tom leżał na niej w pudle podczas pobytu w magazynie w latach 1984–1993.
Dziś mamy styczniowy dzień tak zwanego „przedwiośnia”, kiedy zajęcia jeszcze się nie rozpoczęły, ale studenci wrócili już na kampus, można chodzić na wykłady, prowadzone przez studentów sympozja i brać udział w próbach uczelnianego teatru. Ot, poświąteczna rozgrzewka przed powrotem do zwykłego trybu nauki.
Zachary Ezra Rawlins przyszedł na kampus, żeby czytać. Ma z tego powodu lekkie wyrzuty sumienia, bo powinien spędzać cenne zimowe godziny, grając w gry komputerowe (i to wielokrotnie, analizując je przy tym), żeby zbierać materiały do pracy dyplomowej. Jednak spędza tyle czasu przed ekranem, że gnębi go wręcz kompulsywna potrzeba ukojenia wzroku papierem. Powtarza sobie, że zagadnienia częściowo się pokrywają, choć musi przyznać, iż gry komputerowe częściowo pokrywają się z praktycznie wszystkim.
Zachary doszedł do wniosku, że lektura powieści to jak gra, w której wszystkich wyborów dokonał zawczasu za czytelnika ktoś, kto jest w nią o niebo lepszy. (Choć czasami ma nadzieję, że powieści paragrafowe, w których naprawdę można podejmować decyzje, przeżyją jeszcze kiedyś drugą młodość).
Zachary czyta również (nierzadko wielokrotnie) mnóstwo książek dla dzieci, bo mają wyrazistszą fabułę, choć obawia się, czy to nie objaw nadciągającego kryzysu wieku wczesnośredniego. (Nie zdziwiłby się, gdyby ten dopadł go jak w zegarku w dwudzieste piąte urodziny, od których dzielą go już tylko dwa miesiące).
Bibliotekarki brały go za studenta literatury, aż podczas pogawędki z jedną z nich poczuł się zobowiązany przyznać, że w istocie studiuje nowe media. Od razu pożałował utraty tej fałszywej tożsamości, w którą wczuwał się uprzednio z zadziwiającą frajdą. Chyba faktycznie wygląda na studenta literatury, za sprawą okularów w kwadratowych oprawkach i swetrów w warkocze. Zachary nie zdążył się jeszcze do końca przyzwyczaić do zim w Nowej Anglii, zwłaszcza takich jak ta, kiedy śnieg sypie bez przerwy. Chłopak otula swoje pochodzące z południa ciało grubymi warstwami wełny, owija się szalikami i ogrzewa termosami z gorącym, a niekiedy doprawionym burbonem kakao.
Do końca stycznia zostały dwa tygodnie i Zachary, przekopawszy się już przez większość swojej listy lektur klasyki dla dzieci, przynajmniej tych dostępnych w bibliotece, zajął się książkami, które miał zamiar przeczytać, i innymi, wybieranymi losowo na podstawie kilku pierwszych stron.
Wypracował poranny rytuał, podczas którego dokonuje wyboru w ciszy między regałami wypełnionymi książkami, po czym wraca do akademika, żeby spędzić resztę dnia na lekturze. W atrium o szklanym dachu strząsa śnieg z butów na wycieraczce przy wejściu i wrzuca Buszującego w zbożu i Cień wiatru do skrzynki na zwroty, zastanawiając się, czy połowa drugiego roku studiów drugiego stopnia to za późno na wątpliwości co do specjalizacji. Potem przypomina sobie, że lubi nowe media i że gdyby spędził pięć i pół roku, studiując literaturę, to też by się nią pewnie znużył. A najchętniej zostałby magistrem czytania. Żadnych esejów, żadnych egzaminów, żadnych analiz, tylko czytanie.
Położony dwa piętra niżej dział beletrystyki, do którego prowadzi korytarz z oprawionymi litografiami kampusu z zamierzchłych czasów, świeci – nie dziwota – pustkami. Kiedy Zachary krąży między regałami, jego kroki rozbrzmiewają echem. Ta część budynku jest starsza, kontrastuje z rozświetlonym atrium przy wejściu, sufit jest tu niżej, półki z książkami pną się do samej góry, a słaby blask jarzeniówek – które choć ciągle wymieniane i tak się przepalają – układa się w prostokąty. Gdyby Zachary miał po studiach pieniądze, to chętnie przekazałaby darowiznę przeznaczoną wyłącznie na renowację instalacji elektrycznej w tej części biblioteki. Akurat tyle światła, by dało się czytać – dar Z. Rawlinsa, absolwenta z 2015 roku. Nie ma za co.
Wyszukuje rząd z literą W z racji niedawnego zauroczenia twórczością Sarah Waters, a choć w katalogu widnieje kilka tytułów, na półce stoi tylko Ktoś we mnie, zaoszczędzając mu decyzji. Potem Zachary rozgląda się za książkami, które nazywa na swój użytek tajemniczymi, tytułami, które nic mu nie mówią, i autorami, o których nigdy nie słyszał. Zaczyna od szukania książek bez tytułu na grzebiecie.
Sięgnąwszy do położonej wyżej półki, do której niższemu studentowi potrzebna by była drabina, wyciąga tom w płóciennej oprawie koloru bordo. I grzbiet, i okładka są puste, więc Zachary otwiera książkę na stronie tytułowej.
Miłe smutki
Przewraca stronę, szukając nazwiska autora, ale od razu zaczyna się tekst. Zagląda na koniec, gdzie nie ma podziękowań ani posłowia, tylko kod kreskowy przyklejony na wewnętrznej stronie okładki. Wraca na początek, gdzie nie ma copyrightu, roku wydania ani nakładu.
Książka jest wyraźnie dość stara, a Zachary, nie znając się na historii branży wydawniczej, nie wie, czy informacje te może nie były umieszczane w starszych pozycjach. Brak autora nie daje mu spokoju. Może wypadła strona albo to błąd drukarski. Przerzucając kartki, widzi brakujące strony, ubytki i postrzępione brzegi kartek, choć początek wydaje się kompletny.
Zachary czyta pierwszą stronę, potem kolejną i kolejną.
Wtedy żarówka nad jego głową, która oświetlała dział N–Z, mruga i gaśnie.
Zachary niechętnie zamyka książkę i kładzie ją na Kimś we mnie. Wsadza obie pozycje pod pachę i wraca do pełnego światła atrium.
Studentka na dyżurze bibliotecznym z włosami spiętymi w przebity długopisem kok nie wie, co począć z tajemniczym tomem. Najpierw kod nie chce się zeskanować, potem wyświetla się zupełnie inna książka.
– Ma chyba zły kod kreskowy – wyjaśnia. Stuka w klawisze zapatrzona w monitor. – Wiesz, co to? – pyta, pokazując książkę innemu bibliotekarzowi na dyżurze, mężczyźnie w średnim wieku w budzącym zazdrość zielonym swetrze. Jej kolega przerzuca kilka stron ze zmarszczonym czołem.
– Nie ma autora, to coś nowego. Gdzie stała?
– W beletrystyce, gdzieś koło W – wyjaśnia Zachary.
– Może sprawdź pod „Anonim” – proponuje bibliotekarz w zielonym swetrze, oddając książkę, żeby zająć się kolejną osobą.
Studentka znów stuka w klawisze i kręci głową.
– Też nie mogę jej znaleźć – przyznaje. – Dziwne.
– Jeżeli to kłopot… – zaczyna Zachary, po czym urywa, licząc po cichu, że dziewczyna mu ją wypożyczy. Zaczyna traktować książkę jak swoją własność.
– Nie ma sprawy, wprowadzę ją pod twoim nazwiskiem – mówi bibliotekarka. Wpisuje coś do komputera i jeszcze raz skanuje kod. Przesuwa