Dworska tancerka. Kyung-Sook Shin
i zapewnił, że król zostanie natychmiast powiadomiony o jego przybyciu.
Podczas podróży do stolicy największe wrażenie na Collinie zrobiły niewielkie kopczyki usypane u podnóża niewysokich wzgórz, czasami wciśnięte między kępy sosen. Widział je nie tylko w górach, ale także na granicach pól, przy wejściu do wsi, w miejscach otulonych promieniami słońca. Obrośnięte gęsto trawą, zielem, wyrastały z ziemi jak kopulaste stożki. Zastanawiał się, do czego służą. Ktoś powiedział: „To są groby”. „Groby” – powtórzył. Ogarnęło go niejasne uczucie, jakie budzi widok drżącego powietrza, które w rozżarzonym dniu wiruje nad powierzchnią ziemi i rozmywa wszystkie kontury. Nie mógł uwierzyć, że chowano zmarłych w takich przytulnych, cichych miejscach, tak blisko natury. Pomyślał, że w tym kraju żywi i zmarli na co dzień żyją razem. Zaczął się zastanawiać, jak jemu będzie się tu żyło. Na tę myśl odczuwał radosne podniecenie i lekkie napięcie.
Do głównej bramy pałacu wiodła szeroka aleja Jujak. Collin zamierzał przejść ją pieszo, ale tłumacz wyjaśnił mu, że jest to zabronione. Chcąc nie chcąc, wsiadł do lektyki. Tragarze starali się omijać kałuże, stawiali nierówne kroki, więc lektyką trzęsło. Collin martwił się, że dotrze w godnym pożałowania stanie. Tragarze zatrzymali się przed główną bramą, tuż przed dwiema kamiennymi figurami mitycznych lwów haetae szczerzących zęby w uśmiechu na poły groźnym, na poły komicznym. Kiedy Collin wysiadał z lektyki, podszedł do niego urzędnik dworski i odezwał się po chińsku. Oczekiwał przybycia Collina, a teraz miał go wprowadzić na teren pałacu. Collin odwrócił się w stronę jednego z tych kamiennych lwów, włożył rękę do kieszeni i pociągnął za kabelek kamery. Zrobił także zdjęcie trzem głowom smoka, wykutym na szczycie arkadowych wrót głównej bramy Hongye. Urzędnik niczego nie zauważył. Weszli na teren pałacu i zmierzali do rezydencji, w której Collin miał oczekiwać na przybycie króla. Po drodze przechodzili przez zawieszone nad strumieniami kamienne mosty.
Mijali właśnie staw zanurzony w granitowych skałach.
Kilka młodziutkich dziewcząt, ubranych w żółte bluzki i czerwone spódnice, przechodziło obok, śmiejąc się i drocząc nawzajem. Na widok Collina dziewczęta otworzyły ze zdziwienia oczy i zaskoczone wpatrywały się w jego włosy – brązowe, a nie czarne, wpatrywały się w jasną karnację jego twarzy – twarzy cudzoziemca. Jego ekstrawagancki, mieniący się w słońcu mundur także przyciągał ich wzrok. Collin stanął, a wtedy dziewczęta jak na zawołanie rzuciły się do ucieczki i słychać było ich radosny śmiech. Jednej z nich zdążył zrobić zdjęcie, gdy stała przed nim i wpatrywała się w niego jak w zjawę. Pociągnął jeszcze kabelek swojej kamery, żeby uchwycić ich lekki, pełen życia bieg. Kiedy tak patrzył, jak się oddalają, urzędnik poinformował go, że należą do grupy najmłodszych dwórek i przygotowują się do służby w pałacu.
– Od dziecka żyją na terenie pałacu?
– Muszą przyswoić wszystkie nauki.
– Czego się uczą?
– Uczą się dworskiej etykiety, śpiewu, tańca, sztuki leczenia i pisma.
Pod mostem, który prowadził w stronę bramy Geunjeong, płynął przejrzysty strumień. Collin przystanął na chwilę, zaczął wpatrywać się w jego wody. Wtedy zobaczył, jak na most wchodzą dwie dwórki. Ta z przodu, starsza, zapewne ochmistrzyni, miała na stopach niebieskie butki. Szła energicznie, stawiała pewnie kroki, a w jej postawie wyrażała się duma, bo należała do świty dworskiej. Collin wycelował obiektywem w dwórkę, która miała na nogach butki czerwone. Pociągnął za kabelek.
W niektórych oczach kryje się przeznaczenie.
Ponaglany przez urzędnika, Collin przyspieszył kroku, zaraz jednak zwolnił, czuł jakby coś go ciągnęło do tyłu – obejrzał się za siebie. I wtedy ujrzał jej oczy, oczy tej młodej dwórki, która obejrzała się w tym samym momencie. Zamarł, ponieważ w jej głębokich, czarnych oczach dostrzegł życzliwość. Po raz pierwszy zobaczył w koreańskich oczach czystą życzliwość – bez cienia drwiny, bez cienia lęku, bez tej natrętnej ciekawości. Zobaczył życzliwość, którą zrodzić może tylko zażyłość. To jednak nie tylko ta życzliwość w oczach młodziutkiej damy dworu kazała mu zatrzymać kroku. W jej czarnych oczach mignął mu nieoczekiwanie skrawek odległej przeszłości. Ożyła twarz, którą, jak sądził, już dawno pogrzebał w pamięci. Ta twarz została wskrzeszona, kiedy jego wzrok zobaczył błyszczące oczy tej młodziutkiej dwórki. Poczuł, jak zalewa go gwałtowna fala uczuć.
– Bonjour.
Collin odezwał się do młodziutkiej damy dworu, która stała przed nim ze złożonymi dłońmi. Pozdrowił ją mimowolnie, nie zdawając sobie nawet sprawy, że mówi po francusku.
– Bonjour.
Nie wierzył własnym uszom. Ta dziewczyna o czarnych oczach, dziewczyna w koreańskim stroju dworskim odpowiedziała mu po francusku! Zmieszany wpatrywał się w nią, nie wiedząc, jak ma zareagować, odruchowo sięgnął do kieszeni i pociągnął kabelek kamery, utrwalając obraz dziewczyny o czarnych oczach. Przez jej twarz przemknął cień uśmiechu, znikł jednak równie szybko, jak się pojawił. Dziewczyna spuściła wzrok, obróciła się zwiewnie i podążyła za ochmistrzynią. Wyglądała jak motyl składający skrzydła na kwiatach milinu. Collin ponownie pociągnął kabelek kamery, chciał uchwycić jej profil. Patrzył, jak w letnim podmuchu wiatru tańczy jej bluzka w odcieniu jasnozielonego jadeitu, jej spódnica o barwie indygo, zarzucona na ramiona tunika, jak oddalają się coraz bardziej i bardziej.
Collin podążył za urzędnikiem, wciąż jednak myślał o tym, co przed chwilą zaszło. „Bonjour”. Nie miał wątpliwości, że ta młodziutka dama dworu odpowiedziała na jego powitanie po francusku. Chciał nawet podpytać się urzędnika, dowiedzieć się, czy on też to słyszał, ale zrezygnował.
Stracił zainteresowanie otoczeniem, zapomniał, że miał utrwalić na zdjęciu to wszystko, co go zaciekawi. Jego myśli krążyły wyłącznie wokół tej młodziutkiej dwórki, widział tylko jej czarne oczy. Te oczy przywołały w jego pamięci rodzinne strony, położoną na północnym wschodzie Francji wieś Plancy, którą, jak sądził, już dawno zapomniał. Przywołały ojca – irlandzkiego imigranta, pisarza. Matkę – miłośniczkę poezji, która z takim upodobaniem tworzyła i recytowała wiersze. A także… Collin westchnął ciężko. Marię – jedyną w okolicy dziewczynę o czarnych włosach i czarnych oczach. W rodzinnych stronach jego rodzinę spotkała krzywda i zniewaga. Życie w Plancy zrodziło smutek, ale też gorące pragnienia, aspiracje, pasję. Opuszczali wieś w pośpiechu, jakby ich ktoś przeganiał. Przenieśli się do Paryża i pogrzebali Plancy w niepamięci. On nigdy już potem nie odwiedził rodzinnych stron. Nie mógł. Bo nawet wspomnienia wywoływały ból. Tym bardziej nie mógł pojąć, dlaczego wspomnienia z rodzinnych stron powróciły, tak nieoczekiwanie, w tym odległym zakątku Dalekiego Wschodu, w koreańskim pałacu.
– Jak się może nazywać?
Pytanie Collina nie było skierowane do urzędnika, ten jednak odwrócił się i spojrzał pytającym wzrokiem.
– Ta młodziutka dwórka, którą mijaliśmy przed chwilą.
– Pewnie dwórka Kim. Albo dwórka Choe. Albo dwórka Pak.
– Nie rozumiem.
– Tak się tutaj do nich zwracamy.
Collin spojrzał na rozłożystą sosnę, która rzucała cień mimo wczesnej pory dnia.
– Nikt nie może zadawać się z dwórkami.
Urzędnik zdawał się wyczuwać poruszenie Collina, wyjaśnił więc swoje słowa.
– Wszystkie damy dworu należą do króla. Kto złamie tę zasadę, ten pogwałci prawo i skaże swój ród na pohańbienie.
Collin