librsnet@mail.ru
Żona nazisty. Jak pewna Żydówka przeżyła Zagładę. Edith Hahn-Beer
Wyglądał tak słodko, tak smutno. Nic nie zostało z jego uroczej, swobodnej gadaniny. Wziął mnie za ręce i nie puszczając, włożył sobie do kieszeni płaszcza. Mama miała ciemne, podkrążone oczy. Nasza trójka milczała. Ale Anna Hofer nie chciała się zamknąć. Trajkotała o przydziałach i modzie, rozradowana, że wyjeżdżam.
Nagle Mama objęła Annę za ramiona i zanim tamta zdążyła zaprotestować, odwróciła i odprowadziła, pozwalając Pepiemu i mnie na ostatnią chwilę razem. Słone łzy w jego pocałunku zostały mi w pamięci. Czułam ich smak w snach.
Gdy rozległ się gwizd pociągu, szepnęłam do Mamy, że nie powinna być smutna, że zobaczymy się za sześć tygodni.
Rozdział 5
Plantacja szparagów w Osterburgu
Początkowo wyglądało to na zwykłą podróż. Siedziałam w przedziale z kilkoma kobietami i zanim jeszcze dojechałyśmy do Melku, wiedziałam już, jak długo trwały porody każdej z nich. Przywarła do mnie przerażona, szlochająca dziewczyna. W końcu udało mi się jej pozbyć. Pilnowała nas nadzorczyni, ciągle zaaferowana Niemka, która w mundurze wyglądała na energiczną, ale gdy w ciągu długiej, bezsennej nocy wędrowała po pociągu w szlafroku, robiła wrażenie zagubionej.
Na dworcu w Lipsku stłoczono nas w sali, gdzie pod strażą dwóch policjantów kazano nam zmyć szminkę z ust i wszelki makijaż. Musiałyśmy prosić o pozwolenie na skorzystanie z toalety. Dalej jechałyśmy lokalnym pociągiem. Przestałyśmy już gawędzić. Przez kilka godzin traktowano nas jak więźniarki, więc stałyśmy się więźniarkami, ostrożnymi i milczącymi. Cały czas stałam, patrząc przez okno na Niemcy, na boleśnie czyste wioski i porządne, szare, identyczne domki. Wiejski krajobraz, gdzie wciąż tu i ówdzie leżały płaty opornego śniegu, był pełen błota.
– Właśnie w błoto jadę – powiedziałam sobie.
W Magdeburgu musiałyśmy wciągnąć bagaż po stromych schodach. Bardzo powoli jadący pociąg dowiózł nas do Stendahl. Stałyśmy na peronie i marzłyśmy.
Przybyli rolnicy – zwykli, pozbawieni ogłady ludzie, zdecydowani okazywać nam swoją wyższość, choć wciąż czujący się nieco niepewnie z tą nową władzą. Przyjrzeli się nam krytycznie, jakbyśmy były końmi, a potem podzielili nas na grupy. Właściciel najmniejszego gospodarstwa wziął dwie dziewczyny. Kilku innych wzięło po osiem czy dziesięć. Z największą grupą – było nas chyba osiemnaście – trafiłam na plantację Mertensów w Osterburgu.
Było to duże gospodarstwo z sześciuset morgami ziemi (morga to miara używana przez średniowiecznych rolników, oznaczająca obszar, jaki można zaorać w ciągu jednego Morgen, czyli ranka). W gospodarstwie było pięć koni roboczych, duży dom, do którego nigdy nie zdarzyło mi się wejść, kilka stodół i baraki dla nas, robotników. Frau Mertens, dwudziestoparoletnia kobieta, której mąż poszedł na wojnę, spodziewała się, że Żydzi będą tacy, jak ich przedstawiała goebbelsowska propaganda nadawana przez radio: brzydcy, wulgarni, przypominający szczury złoczyńcy, którzy na pewno będą próbowali ukraść wszystko, co posiada. Wydawała się zadowolona, że mówimy bitte, danke i robimy wrażenie łagodnych i wyczerpanych.
Następnego dnia zaczęłyśmy pracować na jej polach.
Nigdy dotychczas nie wykonywałam tego rodzaju pracy. Gdybym nie uciekała z gimnastyki, być może byłabym silniejsza, za późno było jednak, żeby tego żałować.
Pracowałyśmy od szóstej rano do południa, potem od pierwszej do szóstej wieczorem, sześć dni w tygodniu, a w niedzielę część dnia. Naszym zadaniem było sadzenie fasoli, potem buraków, potem kartofli oraz wycinanie szparagów. Żeby wyciąć szparagi, musiałyśmy sięgnąć w ziemię, wymacać kruchą białą łodygę, wyciąć ją nożem, wyciągnąć i zasypać dziurę – tysiące razy dziennie. Wkrótce bolały mnie wszystkie stawy i mięśnie. Bolały mnie kości. Bolała mnie głowa. Herr Fleschner – nazywałyśmy go Herr Verwalter, czyli „pan Nadzorca” – był chudym człowiekiem o mętnych oczach i nerwowej mimice. Nosił czapkę, a pod kamizelką i marynarką – czystą białą koszulę. Dosłownie stał nad nami na polu.
W Wiedniu powiedziano mi, że na plantacji Mertensów będę pracować sześć tygodni. W pociągu usłyszałam o dwóch miesiącach. Jednak w gospodarstwie, gdy powiedziałam Herr Velwalterowi „dwa miesiące”, wybuchnął śmiechem. Pamiętam, że miał wysoki chichot, jak jakiś pomniejszy diabeł w piekle.
– Zadaniem niektórych ras jest praca dla innych ras – ogłosił, patrząc, jak pracujemy. – Takie jest prawo natury. Dlatego dzisiaj Polacy pracują dla nas, Niemców, i Francuzi pracują dla nas, Niemców, i wy pracujecie dla nas, a jutro także Anglicy będą dla nas pracować.
Raz miałam wykopać rów. Luźna ziemia po obu stronach ciągle się na mnie osuwała. Nadzorca krzyczał:
– Szybciej! Szybciej! – Próbowałam kopać szybciej. – Idiotka! – wrzeszczał. – Głupia, bezużyteczna Żydówka! Jesteś do niczego!
Wybuchnęłam płaczem, ale na próżno. Mogłabym napełnić ten rów łzami i utopić się w nim, a i tak nikt by się nade mną nie zlitował.
Wieczorem w łóżku rugałam się za tak pozbawione godności zachowanie wobec osoby wartej tylko pogardy. Przysięgłam sobie, że to się nigdy więcej nie zdarzy – i nie zdarzyło. W kolejnych tygodniach nadzorca uznał mnie za jedną z lepszych robotnic, szybką i wydajną. Teraz jego gniew skupiał się na nieszczęsnej Rumunce.
– Ty stara wrono! – wrzeszczał – Ty wyschnięta głupia bezużyteczna Żydówko! Jesteś do niczego! – I wciskał jej twarz w ziemię.
Od czasu do czasu na polach pojawiała się Frau Mertens. Wyglądała czysto i świeżo; traktowała nas łaskawie w kolonialnym stylu. Na powitanie mówiła „Heil Hitler” i uśmiechała się. Prostowałyśmy się znad gliniastej ziemi i wpatrywałyśmy w nią. Nikt nic nie mówił. Robiła wrażenie rozczarowanej.
W naszych barakach zbudowanych z cegły i drewna było po pięć pokoi i kuchnia. Miałam trzy współlokatorki: Frau Telscher, powściągliwą i milczącą, oraz osiemnastolatki Trude i Lucy. Nikt nie wierzył, że mam dwadzieścia siedem lat i niemal skończyłam uniwersytet. Po drugiej stronie holu mieszkała grupa, którą nazywałyśmy „szóstką elegantek” – kobiety z wiedeńskiej klasy wyższej. Salę obok nich zajmowało sześć kobiet, wśród nich biedna Rumunka, ładna nerwowa dziewczyna imieniem Frieda, inna dziewczyna, która była w drugim miesiącu ciąży, oraz kobieta, która niegdyś pracowała jako pokojówka w takich domach jak te zamieszkane przez „szóstkę elegantek”. Dawna pokojówka z przyjemnością przyglądała się, jak te wypieszczone dziewczyny brną z nami wszystkimi przez bruzdy na polach. Jej radość jednak wkrótce zgasła. Nic na dłuższą metę nie uczyni ciężkiej pracy przyjemnością, nawet satysfakcja ze zwycięstwa w walce klas.
Każda z nas miała żelazne łóżko z siennikiem, pościel w biało-niebieską kratkę i jeden koc. Było tak zimno, że przed pójściem spać wkładałam na siebie wszystko, co miałam – dwie pary spodni, dwie koszule, koszulę nocną, szlafrok, dwie pary skarpetek. Napisałam do Mamy i Pepiego, błagając ich o przysłanie mi pierzyny.
Szybko stało się jasne, że Niemców interesuje wykorzystanie, ale nie podtrzymywanie naszych sił. Otrzymywałyśmy przydział „kwietnej kawy” – zrobionej nie z ziaren kawy, tylko z kwiatów, a może żołędzi. Każda dostawała pół bochenka chleba, który musiał wystarczyć od niedzieli do środy. W południe jadłyśmy zimną zupę z połamanych szparagów, nienadających się na sprzedaż, albo zupę musztardową z kartoflami, albo czasami jajko na twardo. Wieczorem dostawałyśmy zupę mleczną; jeśli miałyśmy szczęście, było w niej trochę płatków owsianych. Chodziłyśmy nieustannie głodne. Jak Sędziwy Marynarz5 otoczony wodą, ale umierający z pragnienia, my byłyśmy
Bohater poematu Samuela Taylora Coleridge’a Rymy o sędziwym marynarzu.