Białe róże z Petersburga. Joanna Jax
Przecież gdyby nie desperacka próba Leny, by uwolnić siebie i brata od gwałtownego i wiecznie pijanego ojca, przeżywaliby teraz piekło i kto wie, czy pewnego dnia Lena nie zabiłaby Siergieja Woronina, tym samym pieczętując swój los.
– Dokąd idziemy? – zapytał Misza, gdy Lena zamiast do Ogrodu Tawryczeskiego skierowała swoje kroki w przeciwną stronę.
– Pójdziemy teraz posłuchać jednego człowieka, który będzie mówił o tym, jak będzie dobrze, gdy car przestanie rządzić – powiedziała Lena.
– Car jest dobry i mądry – z przekonaniem stwierdził Misza.
– Jeden człowiek nie może być tak mądry, jak tysiąc osób. Uczyłeś się arytmetyki, tysiąc czy milion to więcej niż jeden – roześmiała się Lena.
– To chodźmy, bo i tak zaraz zacznie padać – odparł Misza i ruszyli z Leną w kierunku ulicy Orłowskiej.
Lena nie miała pojęcia, czy trafi do starego magazynu, gdzie odbywał się wiec, bowiem na ulotce nie podano dokładnego adresu, zapewne z obawy przed policją czy Ochraną. Rozglądała się więc, licząc się, że drogę wskażą jej ludzie zmierzający na to spotkanie. Nigdzie jednak nie widziała żadnego tłumu i zaczęła żałować, że zapuściła się w te rewiry. Dostrzegła tylko jakiegoś młodego chłopaka, który stał oparty o ścianę, palił papierosa i czujnie przyglądał się przechodniom.
– A nie chce panienka posłuchać Kamieńskiego? – zapytał konspiracyjnym szeptem.
Potaknęła głową i kilka minut później znalazła się w dusznym pomieszczeniu o dużych, brudnych oknach i z drewnianym podestem, na którym stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna o jasnych, nieco przydługich włosach i ogromnych błękitnych oczach. Lena domyśliła się, że ów człowiek to niesławny Kamieński, bo biła od niego charyzma i jakaś pierwotna siła, nakazująca iść drogą, którą on wskaże. Nie dziwiła się, iż kobiety, które miały okazję już go widzieć, szalały za nim, przekazując sobie wieści o jego męskości. Na niej jednak nie zrobił dobrego wrażenia. Nie znała go, a jednak budził się w niej jakiś podskórny strach i przeświadczenie, iż jest to człowiek okrutny i bezwzględny. Jednakże to, co mówił, miało sens, a przede wszystkim można było uwierzyć, iż w Rosji może się coś zmienić, a ten olbrzymi kraj będzie kiedyś pionierem światowych zmian i nie będzie ani ras, ani klas, ani narodowości. Lena nie bardzo wierzyła, że ludzie na całym globie mogą stanowić jedną wielką i szczęśliwą rodzinę, ale miło się słuchało wywodów Kamieńskiego. Można było się oddać marzeniom o świecie bez podziałów, bez wyzysku robotników i o ośmiogodzinnym dniu pracy.
Kiedy Kamieński skończył mówić, zszedł z podestu i wmieszał się w tłum. Przechodził między ludźmi, ściskał im dłonie, a małe dzieci głaskał po głowach, jak dobroduszny wujaszek. Po chwili stanął tuż przy Lenie, która stwierdziła, że mężczyzna jest jeszcze wyższy, niż wydawało jej się, gdy przemawiał z podestu. Nie wiadomo dlaczego, ale poczuła, że robi jej się słabo. Popatrzył na nią tymi kryształowymi, zimnymi oczami tak przenikliwie, że w istocie zaczęła szukać rogów na jego głowie.
– Jak się nazywasz? – zapytał.
– Elena Siergiejewna Woronin – wydukała. – Ale mówią na mnie Lena.
– Leno, piękna Leno, niechże twoja twarz będzie symbolem rewolucji. Są twarze, które się zapamiętuje, i takie, których obraz się zaciera… Nie poszliśmy za ciosem po krwawej niedzieli dziewięćset piątego, zamazała się już w naszych umysłach, ale teraz, towarzysze, musimy zrobić coś, co zapamięta cały świat. I to na zawsze.
Lena poczuła się niezręcznie, gdy Kamieński przyrównał ją do rewolucji, bo nawet nie wiedziała, czy chciałaby, by kolejny raz powtórzył się dzień, jakim była pewna niedziela, kiedy to przed Pałacem Zimowym zginęło wielu ludzi.
– Wyjdźmy stąd – powiedziała do Miszy. – Niedobrze mi.
Nie wiedziała, czy jej złe samopoczucie to wynik panującej duchoty, czy też wpływ spojrzenia człowieka, który tak bardzo chciał zapamiętać jej twarz. Tak czy inaczej, postanowiła, że nie wytrzyma w tym miejscu ani chwili dłużej.
Była już prawie przy drzwiach, gdy ktoś wpadł do środka i krzyknął:
– Uciekajcie! Ochrana i chyba cały pułk kozacki jedzie!
Zrobiło się zamieszanie. Ludzie w popłochu opuszczali halę magazynową, bo wiedzieli, że gdy wpadną w ręce władz, skończą na katordze. Lena spostrzegła jedynie kątem oka, jak Kamieński wtapia się w tłum, by po chwili zniknąć. Odetchnęła z ulgą, kiedy wydostali się z Miszą na zewnątrz. Jednak zaraz ponownie zrobiło jej się słabo, bo dostrzegła, że w ich kierunku zmierzało kilkunastu żołnierzy na koniach. Chwilę potem zaczęli strzelać, a uczestnicy wiecu w panice rzucili się z powrotem do środka, zapewne po to, by znaleźć tam jakieś inne wyjście. Sytuacja wydawała się tragiczna, jednak los najwyraźniej nie sprzyjał tego dnia rodzeństwu Woroninom, bo wkrótce okazało się, że może być jeszcze gorzej. Bowiem ktoś, przebiegając, potrącił Lenę, która upadła, a oszalały tłum zaczął ją tratować. Przerażony Misza krzyczał i odpychał napierających na nich ze wszystkich stron ludzi, a potem pomógł siostrze wstać. Wtedy już jednak ulica opustoszała, a wokół słychać było tylko złowróżbny stukot końskich kopyt o bruk i odgłosy kolejnych strzałów.
Lena skuliła się i zaczęła rozglądać się za miejscem, gdzie mogliby z Miszą ukryć się albo chociaż zejść z linii ognia. Wtedy usłyszała krzyk brata. Podniosła głowę i zobaczyła, że koszula na jego ramieniu niemal natychmiast nasiąkła krwią, a Misza chwilę potem osunął się na bruk. Kucnęła przy nim, zasłaniając go swoim ciałem, i szeptała, by był dzielny i że zaraz wezwie pomoc. Trzęsła się przy tym ze strachu, bo tętent koni był coraz głośniejszy, a to oznaczało, że żołnierze byli coraz bliżej. Miała wrażenie, że dudni cała ulica, a ona zaraz zginie. Tutaj, na tym bruku, razem z bratem. A potem przyszła jej do głowy myśl, że nie mają po co jej zabijać, bo jest bezbronna, tak samo, jak jej ranny brat. Po prostu aresztują ją i wtrącą do twierdzy, a potem… kto wie.
Usłyszała krzyki Kozaków, później najwyraźniej głos jakiegoś dowódcy i dźwięk kopyt rozproszył się. Ucieszyła się, bo w pobliżu został tylko jeden żołnierz na koniu. Ten jednak, powoli zbliżając się do nich, właśnie przeładowywał broń. Nie patrzyła na niego, czekała na strzał. Powolne stąpanie konia po bruku było jak bicie zegara odmierzającego czas do końca jej żywota. Gdzieś w oddali słychać było krzyki, nawoływania i wreszcie odgłosy strzelaniny, a ona miała jedynie w uszach to powolne stuk, stuk… Drżąc na całym ciele, modliła się do Boga, do swojej nieżyjącej matki i do wszystkich świętych od spraw beznadziejnych. Po chwili jednak nie wytrzymała – postanowiła spojrzeć nadchodzącej śmierci w oczy. Kiedy podniosła wzrok, najpierw zobaczyła mundur gwardyjski pułku kawalergardów i nieco się uspokoiła, bo oni nie byli tak agresywni, jak Kozacy. Potem spojrzała na twarz żołnierza. Mężczyzna w oficerskim mundurze, o krótko przystrzyżonych ciemnych włosach, które wystawały mu spod czapki, patrzył na nią z mieszaniną pogardy i lęku. Wydawało się jej, że tak samo, jak kilkanaście minut wcześniej zmroziły ją błękitne oczy Kamieńskiego, tak w tym momencie przewiercały ją na wylot zielone oczy gwardyjskiego oficera. Co gorsze, żołnierz po chwili jedno z nich skierował na muszkę trzymanego karabinu.
5
– Obstawcie najpierw wszystkie wyjścia. Tylko po cichu. A potem razem wjedziemy na główną ulicę i za pierwszą przecznicą się rozdzielimy. Po czterech na każdą. Dwóch będzie obserwować dach magazynu. Złapany w pułapkę Dragonow być może zechce tamtędy uciec. Startujemy za