Wigilia pełna duchów. Отсутствует
do mnie mocno, jakby czuła się przestraszona i zagubiona w tym wielkim domu; ja sama zaś znajdowałam się w niewiele lepszym stanie. Bawialnia sprawiała bardzo pogodne wrażenie, buzował w niej ciepły ogień i wypełniały ją ładne, wygodne meble. Panna Furnivall była damą w podeszłym wieku, dobiegającą chyba lat osiemdziesięciu, lecz nie jestem tego pewna. Wysoka i chuda, miała twarz pokrytą siateczką drobnych zmarszczek, jakby nakreślonych koniuszkiem igły. Jej oczy spoglądały bystro i czujnie, równoważąc, jak mniemam, głuchotę, z powodu której zmuszona była używać trąbki. Tuż obok, zajęta wyszywaniem wspólnie dużej makatki, siedziała pani Stark, pokojówka i towarzyszka, niemal równie wiekowa jak jej pani. Zamieszkała z panną Furnivall, gdy obydwie były jeszcze młode, i wydawała się teraz bardziej przyjaciółką niż służącą; sprawiała wrażenie osoby tak zimnej, bezkrwistej i kamiennej, jakby nigdy nie kochała nikogo i przypuszczam, że istotnie nie obchodził jej nikt prócz jej pani, którą z uwagi na znaczną głuchotę pani Stark traktowała niemalże jak dziecko. Pan Henry przekazał wiadomość od lorda, po czym pożegnał nas ukłonem – nie zwracając uwagi na wyciągniętą rączkę mojej słodkiej małej panienki Rosamond – i zostałyśmy z dwiema sędziwymi damami, które przyglądały się nam zza szkieł okularów.
Bardzo byłam rada, kiedy zadzwoniły na starego lokaja, który wcześniej otworzył nam drzwi, i poleciły, by zaprowadził nas do naszych pokojów. Przeszłyśmy zatem z wielkiej bawialni do drugiego salonu, a stamtąd dotarłyśmy szerokimi schodami do rozległej galerii – będącej czymś w rodzaju biblioteki, z książkami po jednej stronie i oknami oraz małymi biurkami po drugiej – aż w końcu zobaczyłyśmy przeznaczone dla nas pokoje i nie zmartwiło mnie wcale, że położone są nad pomieszczeniami kuchennymi, gdyż zaczęło mi się wydawać, iż zabłądzę wśród bezkresnych połaci tego domu. W starym pokoju dziecinnym, zamieszkiwanym w minionych latach przez wszystkich dawnych małych paniczów i panienki, płonął na kominku miły ogień, imbryk grzał się na płycie, a stolik był zastawiony do podwieczorku; tuż za tym pokojem znajdowała się sypialnia z łóżeczkiem dla panienki Rosamond obok mojego posłania. Stary James przywołał Dorothy, swoją żonę, żeby nas przywitała, i obydwoje okazali tak wielką gościnność i życzliwość, że po kilku chwilach poczułyśmy się z panienką Rosamond całkiem swobodnie i zanim jeszcze podwieczorek dobiegł końca, siedziała na kolanach Dorothy i paplała jak najęta. Dowiedziałam się, że Dorothy pochodzi z Westmoreland, co stworzyło dodatkową więź pomiędzy nami; ze świecą szukać poczciwszych ludzi niż stary James i jego żona. James spędził u rodziny lorda prawie całe życie i uważał, że nie ma drugiej równie wspaniałej. Spoglądał nawet nieco z góry na swoją żonę, która – zanim ją poślubił – mieszkała w wiejskiej chacie. Lecz był do niej bardzo przywiązany, na co w pełni zasługiwała. Mieli jeszcze jedną posługaczkę do cięższych prac domowych. Nazywali ją Agnes; i w ten sposób ona i ja, James i Dorothy, razem z panną Furnivall i panią Stark stworzyliśmy rodzinę, nie zapominając o mojej słodkiej małej panience Rosamond! Zastanawiałam się, jak żyli przed jej przyjazdem, jeśli teraz tak ją uwielbiali. Zarówno w kuchni, jak i w bawialni. Surowa, smutna panna Furnivall i oziębła pani Stark wydawały się rade, gdy przybiegała roztrzepotana niczym ptaszek, gotowa do zabawy i figli, z uroczym, radosnym szczebiotem. Jestem pewna, że niejeden raz było im żal, kiedy zmykała do kuchni, choć duma nie pozwalała poprosić, żeby została z nimi; może tylko jej gust budził w nich lekkie zdumienie, acz niewątpliwie, jak stwierdziła pani Stark, nie było się czemu dziwić, zważywszy na pochodzenie jej ojca. Wielki stary dom, pełen zakamarków, stał się dla panienki Rosamond nadzwyczajnym miejscem. Odbywała wędrówki ze mną u boku, zwiedzając wszystko prócz wschodniego skrzydła, którego nigdy nie otwierano i nie pomyślałyśmy nawet, aby tam pójść. Ale w części zachodniej i północnej znajdowało się wiele uroczych pokojów, pełnych rzeczy, które nam wydawały się niezwykłe, choć może nie zostałyby uznane za takowe przez osoby bardziej bywałe. Rozrośnięte gałęzie drzew i bujne pędy bluszczu zacieniały okna, lecz w zielonym półmroku dało się wypatrzeć stare porcelanowe dzbany, rzeźbione szkatułki z kości słoniowej, ogromne, grube księgi, a także przede wszystkim stare obrazy!
Pamiętam, że pewnego razu mój skarb nakłonił Dorothy, by poszła z nami i opowiedziała, kim są ci ludzie; gdyż portrety przedstawiały członków rodziny lorda, choć Dorothy nie potrafiła nazwać wszystkich po imieniu. Przemierzywszy większość pokojów, dotarłyśmy do dawnej paradnej bawialni przy końcu korytarza i wisiała tam podobizna panny Furnivall, czyli – jak ją wówczas zwano – panny Grace, była bowiem młodszą siostrą. Jakże musiała być niegdyś urodziwa! Lecz miała zacięty, dumny wyraz twarzy, z pięknych oczu wyzierała wzgarda, brwi były lekko uniesione, jakby ze zdziwieniem, że ktoś ma czelność spoglądać na nią, a jej usta wydymały się lekko, kiedy się w nią wpatrywałyśmy. Miała na sobie strój, jakiego nigdy przedtem nie widziałam, bardzo jednak modny w czasach jej młodości, kapelusz obszyty jakimś miękkim białym futrem, zsunięty lekko na czoło, z pękiem pięknych piór spływających z jednej strony, a suknia z błękitnego atłasu odsłaniała w wycięciu z przodu watowany biały stan.
– Pomyśleć tylko! – rzekłam, napatrzywszy się do syta. – Ciało to marność, powiadają; ale widząc teraz pannę Furnivall, kto by przypuszczał, że była niegdyś taką skończoną pięknością?
– Tak – odparła Dorothy. – To smutne, jak ludzie się zmieniają. Lecz jeśli ojciec mojego pana mówił prawdę, starsza panna Furnivall była jeszcze piękniejsza niż panna Grace. Jej portret jest gdzieś tutaj, ale jeśli go wam pokażę, nie możecie zdradzić nikomu, nawet Jamesowi, żeście go widziały. Czy sądzisz, że ta mała dama potrafi dochować sekretu?
Nie miałam co do tego pewności, gdyż to słodkie dziecko było śmiałe i szczere z natury, namówiłam ją więc, żeby się schowała, następnie zaś pomogłam Dorothy odwrócić duży obraz, który nie wisiał razem z innymi, lecz stał przodem do ściany. Bez wątpienia osoba na nim przedstawiona przewyższała pannę Grace pod względem urody, a także – jak sądzę – wzgardliwej dumy, choć w tym wypadku trudno byłoby orzec. Mogłabym patrzeć na nią nawet godzinę, Dorothy jednak wydawała się nieco przestraszona tym, że pokazała mi portret; odwróciła go pospiesznie i kazała natychmiast odszukać panienkę Rosamond, ponieważ są w tym domu niemiłe zakamarki, do których dziecko nie powinno zaglądać. Byłam odważną, pełną werwy dziewczyną i nie przejęłam się słowami starszej kobiety, a skoro też, jak każde dziecko z naszej parafii, lubiłam zabawę w chowanego, pobiegłam na poszukiwanie mojej małej podopiecznej.
W miarę jak nadciągała zima, a dni stawały się coraz krótsze, nabierałam chwilami pewności, że słyszę dźwięki, jakby ktoś grał na wielkich organach w hallu. Nie słyszałam ich każdego wieczoru, lecz bez wątpienia bardzo często, zwykle wtedy, gdy siedziałam cicho i nieruchomo w sypialni przy panience Rosamond, ułożywszy ją do łóżka. Owe dźwięki rozbrzmiewały i przycichały w oddali. Pierwszej nocy, kiedy zeszłam na kolację, zagadnęłam Dorothy, kto grał i co to za muzyka, na co James odparł szorstko, że głuptas ze mnie, jeśli szum wiatru wśród drzew biorę za muzykę; zauważyłam jednak pełne obawy spojrzenie, które Dorothy posłała mężowi, a Bessy, podkuchenna, bąknęła coś pod nosem i wyraźnie pobladła. Widziałam, że nie spodobało im się moje pytanie, dlatego postanowiłam siedzieć cicho, dopóki nie znajdę się sam na sam z Dorothy, kiedy to będę mogła dowiedzieć się od niej znacznie więcej. Następnego dnia wyczekałam odpowiedniej chwili i zaczęłam przymilnie podpytywać Dorothy, kto grał na organach; wiedziałam przecież dobrze, że były to organy, a nie wiatr, choć nie przyznałam się do tego Jamesowi. Dorothy jednak, daję głowę, dostała nauczkę i nie mogłam z niej wydobyć ani słowa. Spróbowałam więc z Bessy, choć dotąd zawsze spoglądałam na nią nieco z góry, jako że stałam na równi z Jamesem i Dorothy, a ona była kimś niewiele lepszym niż ich służącą.