Ziemia przeklęta. Juan Francisco Ferrándiz
obola i wyszedł.
Eliza opadła na pieniek, zrozpaczona. W zajeździe Oteria nie było dnia, żeby się nie chwaliła przed klientami swoimi potrawami i nie odbierała pochwał, które sprawiały jej wiele radości. Ta sztufada i piwo były przecież godne królewskiego stołu!
Zakręciła się nerwowo i narzuciła płaszcz.
– Wychodzisz? – rzucił Galí, opróżniając do końca dzban z piwem, zanim go nie zabiorą wierzyciele.
– Dlaczego nie przychodzą?! – wybuchnęła.
– Może czas nie jest odpowiedni?
– „Do tawerny chodzi się bawić i płakać”, tak zawsze mawiał Oterio. Tak jest wszędzie.
– Zajazd Oteria był otwarty, od kiedy sto lat temu chrześcijanie zdobyli Carcassonne.
– Ale tutaj też podajemy doskonałe jedzenie. Jaka to różnica?
Galí nie odpowiedział, tylko dopił resztkę piwa. Pytanie Elizy zawisło w próżni. Wyszła z tawerny i pokonała plac. Dzień był zimny, ale słoneczny. Wiatr przynosił odór błota z ulic, tak pachniało całe miasto.
– W czym tkwi różnica? – powtórzyła.
Przymknęła oczy i zaczęła w skupieniu węszyć. Stopniowo docierało do niej, że nie wyczuwa tych zapachów, jakie w południe krążyły w powietrzu na przedmieściach Carcassonne. Brakowało aromatów tłustego sera i rozpuszczanego na ogniu masła. Ruszyła przed siebie ulicami. Zaglądała do brudnych tawern i uciekała przed obrzydliwym smrodem pomyj, podawanych tłoczącym się klientom. Doszła aż do budynków biskupstwa. Tam pachniało soczewicą i ciecierzycą z liściem laurowym. Na ulicy dwoje dzieci gryzło kawał razowego żytniego chleba, z którego coś skapywało. Podeszła.
– Oliwa z oliwek? Nie wolicie masła?
Obaj malcy wzruszyli ramionami, nie wiedząc, o co chodzi. Jeden miał w ręku róg z napojem. Było to ciepłe wino, a nie piwo, jakie jej dawali w dzieciństwie.
Wtedy zrozumiała.
– Tak! – krzyknęła przenikliwie.
Pobiegła natychmiast do pałacu Gody. Zaskoczeni służący zawiadomili panią, która zjawiła się zaraz, promienna jak zawsze.
– Nareszcie przyszłaś mnie prosić o pomoc, ty dumna Frankonko! Czego ci potrzeba?
– Pięciu srebrnych pieniążków i misek z drewna albo fajansu! Tak mi przykro… ale za bardzo się wstydziłam – tłumaczyła szczerze. – Oddam wszystko.
– Wiem, że tak zrobisz. Wiem, wystarczy spojrzeć w twoje miodowe oczy. – Goda się uśmiechnęła. – Moi służący zaraz zaniosą naczynia do twojej tawerny.
Eliza, zdenerwowana, poszła do Bramy Vell. O tej porze było tam już niewielu handlarzy, którzy akurat zwijali stragany. Minęła kosze jarzyn, cebuli i czosnku. Ze sznurów zwisały pęki ziół i suszonych pachnących liści. Na mięsnym straganie znalazła czarne wąskie kiełbaski. Powąchała je. Były inne niż te, które znała.
W Barcelonie jadało się inaczej niż w Carcassonne.
Zabrała wszystko, co mogła kupić, a było tego tyle, że jakiś niewolnik musiał jej towarzyszyć w drodze do domu.
– Rozpal ogień w ogrodzie, Galí! – krzyknęła, wchodząc do tawerny.
Mężczyzna podniósł głowę; spał na stole, upojony piwem.
– Po co ci tyle jarzyn? A ta kiełbasa? Nie wystarczy tej, którą zrobiłaś?
– Spójrz na ten dzbanek! To oliwa z oliwek! Mam liście laurowe, tymianek i czosnek, mnóstwo czosnku! – Złapała męża za ramiona i ucałowała w usta, pierwszy raz od wielu tygodni. – Dzisiaj dajemy jeść całemu miastu! Będziemy gotować na wolnym powietrzu, żeby wszystkim zaczęło burczeć w brzuchach! Ty zdobądź wino. Nie rozumiesz? To miasto śródziemnomorskie!
Kiedy zapadła noc, z sadu rozszedł się zapach dobrze znany wszystkim mieszkańcom, ale godny kuchni arystokracji. Galí poszedł do pałacu biskupa i po uroczystej obietnicy, że za kilka dni odda należność, otrzymał z piwnic beczkę vinum novum, młodego i zdrowego wina, a także drugą, z vinum veterem, winem dojrzałym. Dostał też dwie baryłki kwaśnego wina, pochodzącego z resztek z ostatniego winobrania i o wiele tańszego. Na wszystkich stołach stały kosze z chlebem i miski ze złocistą oliwą. Wkrótce pojawili się pierwsi ciekawscy, a za nimi kolejni. Rozeszła się ważna wiadomość: ceny za te specjały były wręcz śmieszne. Straż, która miała akurat zmianę warty, też przyszła, zostawiając broń w kącie. Noc i wino sprawiły, że klientela się rozśpiewała – rozbrzmiały stare pieśni, przy wtórze chrupania i głośnego mlaskania.
Elizę bardzo bolały plecy. Podawała sztufadę i zmywała talerze od Gody, które Galí ustawiał w wysokie stosy w kuchni.
Albo taka robota, albo przyjdzie mi umrzeć z głodu w tym nieprzyjaznym mieście, myślał. Nie przestawali wydawać posiłków, aż ogromny gar całkiem się opróżnił. Nawet dla nich nic nie zostało. Strażnicy prosili, żeby Eliza się pokazała – chcieli jej powinszować. Młoda kobieta po raz pierwszy poczuła się jak w domu i nie kryła wzruszenia.
Dopiero po północy zgasili ogień w ogrodzie. Tawerna była już pusta i Galí, równie zmęczony jak ona, wręczył jej kasę ze wszystkim, co dziś zarobili.
– Ty to trzymaj, żono – powiedział, by odzyskać jej zaufanie; uznał, że chyba jednak wykorzystali swoją szansę.
Elizę aż ścisnęło w żołądku. Galí pojednawczo otworzył ramiona.
– Chcę być takim mężem, na jakiego liczyłaś. Głową rodziny w naszej tawernie – dodał z tą pewnością siebie, która go zaprowadziła aż do Barcelony.
Wahała się. Możliwe, że Galí mógłby się jakoś zrehabilitować. Miał charakter wodza, a jego serdeczność oznaczała, że porzucił dawne zwyczaje. Uczepiła się tej myśli z nadzieją, że wszystko się zmieni na lepsze, i w końcu zaczęli się ściskać i całować, płacząc i śmiejąc się jednocześnie, bo opadło z nich napięcie ostatnich dni.
Zamiatali salę, rozmawiając o nowych przepisach. Kiedy Galí zasłaniał jedno z okien, ktoś do niego zamachał, ukryty w cieniu po drugiej stronie placu. To był Calort, uśmiechał się jakoś dziwnie. Galí próbował nie dać nic po sobie poznać. Kiedy wrócił do sali, Eliza czekała na niego, siedząc na stole z zachęcającym uśmiechem.
– Sztufady już dla nas nie zostało, ale i tak będziemy świętować! – Chciała przypieczętować zgodę między nimi w szczególny sposób. Zamierzała zostawić wszystko za sobą, nawet wspomnienie Isembarda i jego gorących warg… – Nie sądzisz, kochanie?
Rotel obudziła się zlana potem. Twarz miała opuchniętą, wargi pokryte strupami i nie mogła otworzyć oka. Jeszcze ciągle miała gorączkę, ale już wróciła do świata z piekła majaków, w których bez wytchnienia uciekała przez niekończące się jaskinie przed atakującymi ją gigantycznymi potworami. Bolało ją całe ciało. Jej gładka skóra była rozpalona, nosiła ślady ukąszeń i kłów, które nigdy nie znikną. Jednak wciąż żyła, podczas gdy większość ludzi na jej miejscu umarłaby od trucizny albo ze strachu. Czuła się inna niż wszyscy: nie znała lęku ani innych wzruszeń.
– Ten, kto wraca z tamtej strony, zostawił tam cząstkę swojej duszy. Witaj.
Ónix stał obok niej przy ognisku. Poszli razem do pieczary.
– Bądź przeklęty.
– To jest właśnie nasz rdzeń, Rotel: przekleństwo. Nie jesteśmy z tej ziemi. Przekroczyłaś wrota do krainy ciemności. Widzę to w twoim lodowatym wzroku. Jesteś gotowa, żeby rozpocząć naukę. Świat zadrży przed nową bestiariuszką!
CZĘŚĆ