Ziemia przeklęta. Juan Francisco Ferrándiz
ręką. Nie podobają mi się te wasze kubeczki, wiesz o tym.
Galí napełnił sobie winem czarkę i wypił jednym haustem. Wziął do ręki kostki. Były zrobione z kości, zużyte i zatłuszczone. Poczuł znajome mrowienie i ucisk w piersiach, jak zawsze, kiedy zaczynał grę. Emocje, które mu towarzyszyły, były lepsze niż wszystko inne na świecie, za nic nie potrafiłby się ich wyrzec.
Natłuścił kostki i splunął na nie. Wypróbowanymi przez lata ruchami ułożył je dobrze w dłoni i wykonał trzy kolejne rzuty. Wszyscy zapamiętali najwyższy wynik: czternaście.
Calort układał wieżyczkę z pieniędzy. Jego skrupulatność przy tej czynności była dla Galego torturą.
Calort uzyskał jedenaście punktów.
– No, Galí, tej nocy też masz szczęście. Zaprosisz nas na kielicha, co?
Galí wskazał karczmarzowi beczkę. Potem dalej grał z człowiekiem Drogo trzema kostkami. Zainteresowani klienci otoczyli stół. Przed Galím rosła kupka monet. Brzęk jednej z nich, kiedy się stoczyła na podłogę, wyrwał go z transu. Pozwolił, żeby któryś z klientów zatrzymał monetę.
– Chyba już wystarczy, przyjacielu – rzucił Calort, nie przestając się uśmiechać.
Galí był w euforii – ta noc była najlepsza ze wszystkich, jakie pamiętał. Zapomniał o Elizie i o trawiącej go zawiści.
– Nie chciałbyś trochę z tego odzyskać?
– Dosyć już dzisiaj przegrałem.
Galí wstał i rzekł z pogardą:
– Barcelona to miasto oberwańców! Czy naprawdę nikt się nie odważy zagrać serio? – Ze zmrużonymi oczami zwrócił się do Calorta: – Służysz najpotężniejszemu panu w marchii, więc na pewno masz ukryty jakiś mająteczek.
Po pełnym napięcia milczeniu Calort wybuchnął głośnym śmiechem.
– Masz odwagę, Galí z Carcassonne, żeby tu przychodzić i nas obrażać!
W jego spojrzeniu Galí dostrzegł groźbę, ale je wytrzymał. Calort dał znak i karczmarz wręczył mu ciężką skórzaną sakwę, co wywołało gwizdy obecnych. Galí przełknął ślinę; zaczynał żałować swojej bufonady. Ale już było za późno. Podobną sumę mógł wyciągnąć tylko z jednego miejsca. Rozpiął koszulę i zaczął rzucać na stół sakiewki, aż się utworzyła z nich mała górka – były to wszystkie srebrne monety, jakie znalazł w garnku Gombaua. Gdyby wygrał, stałby się jednym z najbogatszych ludzi w mieście, nie potrzebowałby już żadnego zajazdu ani żony z rękami zniszczonymi pracą.
Wszyscy w podnieceniu otoczyli grających. Nigdy jeszcze nie widzieli na tym stole takiej sumy! Klepali Galego po plecach, ale on z niepokojem patrzył na kości. Dziwka usiadła za nim i obiecywała mu niezapomnianą noc. Kazał wszystkim być cicho, wziął kości i po odprawieniu zwykłego rytuału wykonał trzy kolejne rzuty. Trzeci raz rzucał z bijącym sercem: razem było siedemnaście punktów.
Tawerna zawyła. Calort powinien się wycofać.
– Wszystko wskazuje na to, że szczęście ci nadal dopisuje, Galí z Carcassonne – powiedział z niepokojem Calort. – Musimy to uczcić, zanim wszystko stracę. Karczmarzu!
Podczas nalewania wina do drewnianych dzbanków zapanował rwetes. Dwaj mężczyźni zaczęli kłótnię i jeden upadł na Galego. Tamten go odepchnął i zdenerwowany ponownie spojrzał na stół.
– Skończmy wreszcie! Rzucasz czy nie?
– Dobrze, już dobrze – odrzekł Calort flegmatycznie. – Jesteśmy tylko dzikusami znad granicy, nie przejmuj się tak.
Kiedy Calort wziął do ręki kości, Galí próbował go zatrzymać.
– To nie te same!
Kości się jakoś dziwnie potoczyły po stole i każda pokazała szóstkę: osiemnaście.
W tawernie zaległa cisza. Calort głęboko odetchnął.
– Już chyba nie muszę rzucać, nie uważasz?
Galí podniósł się z zaciśniętymi pięściami. Myślał, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi.
– Podmieniłeś kości! Mają ołów z jednej strony! Widziałem to już wcześniej.
Zerwały się krzyki protestu, ludzie go popychali, wyzywając od najgorszych. Kiedy mógł spojrzeć znowu na stół, leżały tam kości… te, co zawsze.
Sprytnie działali. Calort już miał wszystkie srebrne monety po swojej stronie.
– Oskarżasz mnie o oszustwo, Galí?
– Niech cię szlag, Calort! Wszystko sobie obmyśliłeś. To popychanie…
– Wiesz, co robimy z takimi draniami jak ty?
Kilku z nich pochwyciło Galego. Zawiązali mu na szyi sznur, który przerzucili przez główną belkę w dachu.
– Litości! – błagał przerażony, widząc w ich oczach chęć mordu.
Pociągnęli za sznur. Galí zaczął rzęzić. Rozluźnili pętlę tak, że mógł mówić.
– Przegrałem. Wybacz mi! – jęczał. – Wszystko jest twoje…
Na znak Calorta mężczyźni znowu pociągnęli za sznur i podnieśli ofiarę w górę. Galí rzucał się, próbując się uwolnić. Kiedy się zaczął dusić i łapać powietrze, a twarz mu zsiniała, puścili go. Calort chwycił go za głowę i zaczął bić po twarzy.
– Nie ma takiego, który by nas obraził i przeżył! – syczał. – Sprawdźcie mu kieszenie i powieście go wreszcie!
Zbiry znalazły w koszuli Galego małą sakiewkę oboli i jeszcze coś: stary pergamin. Calort chwycił go, zaintrygowany, i podał jakiemuś krnąbrnemu księżynie, który przez całe dnie nie wychodził z tawerny.
Galí nie wiedział, co to pismo zawiera. Mógł to być na przykład tytuł własności domu Gombaua. Miał je zawsze przy sobie w nadziei, że spotka kogoś zaufanego, kto go z nim zapozna.
Prevere zbladł i szeptem odczytał Calortowi treść. Uśmiech, jaki się rozlał na twarzy mężczyzny, nasunął Galemu podejrzenia, co tam napisano. Opanował go potworny strach. Ależ był głupcem, że zachował pergamin!
Patrzył z lękiem na Calorta w nadziei, że tamten w końcu zdradzi jego najbardziej niegodziwy sekret.
– Tak jak powiedziałeś, Galí, wszystko jest moje i dlatego zatrzymam też sobie ten interesujący dokument, a tobie daruję życie. Jestem pewien, że mój pan, Drogo de Borr, z przyjemnością zaliczy cię do swoich wiernych sług. Przydasz się w tym twoim zajeździe, żeby się dowiadywać wszystkiego, co ludzie mówią. – Potrząsnął zgniecionym pergaminem. – Inaczej… ten dokument ujrzy światło dzienne.
Galí kiwnął głową. Pierwszy raz w życiu nie był w stanie powiedzieć ani słowa. Cała jego pewność siebie przepadła.
– Dajcie dobre lanie tej szumowinie i wyrzućcie go stąd!
Galí znalazł się na ziemi na błotnistej uliczce. Strażnicy z wieży patrzyli nań obojętnie. Bolała go szyja, a gdy go bili, stracił dwa zęby. Na widok zbliżającej się pochodni skulił się, przerażony, przekonany, że zbóje wracają.
– Galí, Boże drogi!
Eliza uklękła przy nim. Wracała do domu z kilku służącymi Gody. Widząc, w jakim mąż jest stanie, objęła go.
– Fortuna ze mnie zakpiła… – szeptał zawstydzony. – Przegrałem.
Dla młodej kobiety było to jak cios prosto w serce. Mogła go tam zostawić, tak jak radził jej dziadek, ale usiadła obok na ziemi i utuliła