Ziemia przeklęta. Juan Francisco Ferrándiz
niżej, a on patrzył na wyoraną bruzdę ciągnącą się tak daleko, że niemal tracił ją z oczu. Widział swoją żonę Ledę z małą Aurią zawiniętą w chuście na jej plecach, a także starsze dzieci, Zygfryda i Emmę, z motykami, które im wyklepał, kiedy jeszcze był kowalem. Mały Galderyk zbierał kamienie i układał je na kupkę; miały im posłużyć do budowy domu. Przedtem musieli jednak spulchnić jak największy kawałek ziemi. Każda zdobyta piędź po trzydziestu latach będzie należała do nich. Rola nie była przygotowana pod zasiew pszenicy, ale i tak liczyli, że następnego lata zbiorą choć trochę plonów. To był dopiero początek.
W oddali widział innych, też walczących z opornym gruntem. Jan i Leda, osiedlając się tam wraz z innymi rodzinami, postanowili sobie pomagać. Pasterze, którzy im dostarczali mleko i sery, nazwali to miejsce Esquerda, Szczelina. Było to wąskie pasmo skalistej ziemi nad jednym z meandrów rzeki Ter. W pradawnych czasach była tu wieś, z której pozostały jeszcze resztki ścian i szczeliny w skale. Ziemia była żyzna: rosły tam dęby korkowe, klony i kasztanowce. Znaleźli też czereśnie, jabłonie i drzewa orzechowe, zarośnięte gęstwiną krzaków, ale możliwe do odzyskania. Dobre miejsce do osiedlenia.
Nieliczna społeczność zaznaczyła kamieniami to, co było jedyną uliczką pomiędzy domami, i placyk, na którym, jeśli Bóg pozwoli, zbudują kościół. Nad brzegiem rzeki Ter będzie można postawić młyn. Ale do urzeczywistnienia tych planów wciąż było bardzo daleko. Na razie rozbijali jałową glebę, a nocą się chronili w pobliskich jaskiniach.
Pozostali koloniści podzielili się na grupy i osiedlili w tej samej okolicy, u podnóża góry Montseny, dla ostrożności niezbyt daleko od siebie. Podczas mroźnych nocy wspólnie marzyli przy ogniu o przyszłej wiosce Esquerda i o kościele, który przystroją pięknymi ornamentami. Obiecywali sobie ufundować złoty kielich z wdzięczności za tę szansę, jaka im została dana.
Nagle Jana wyrwał z zamyślenia dziecięcy krzyk. Przez pole biegł Galderyk. Jan pomyślał z niechęcią, że to Emma go goni dla zabawy. W grudniu dni były bardzo krótkie i niebawem spodziewali się śniegu, powinni teraz wykorzystać każdą chwilę na pracę, zamiast dokazywać!
W tym momencie z lasu wyłoniły się hordy zbójów. Jan wpadł w panikę. Widział to już wcześniej, a w tym momencie przeklął dzień, w którym postanowili pójść za biskupem Frodoí. Strach ogarnął całą dolinę. Wszyscy starali się natychmiast ukryć.
W wieczornym półmroku broń zbójów z kości i zardzewiałego żelastwa wydawała się jeszcze bardziej przerażająca. Biegli wielkimi susami. Jeden ciskał drewnianymi kulami w stronę Galderyka. Chłopiec krzyknął i wpadł w chaszcze.
Leda rzuciła się ratować synka, nie myśląc, że być może biegnie po śmierć. Na szczęście Zygfryd i Emma z małą Aurią uciekli w stronę rzeki. Jan złapał motykę i popędził za żoną. Nie mógł inaczej.
Leda z krzykiem rzucała w zbójów kamieniami, ci zaś natychmiast ją otoczyli. Jan stanął w obronie żony z podniesioną motyką. Z boku jeden ze zbójów, z czaszką dzika na twarzy, podniósł olbrzymi topór i jednym ciosem odciął mu przedramię. Jan upadł z wyciem, z którym mieszały się wrzaski Ledy. Kiedy chciała do niego podejść, podjechał do nich jakiś jeździec.
– Litości! – błagała Leda.
– Winien jest Frodoí! – ryknął bezlitośnie człowiek na koniu.
Leda się odwróciła. Wzrok miała zamglony, ale zobaczyła jego dziwaczny wygląd: twarz do połowy zakrytą włosami.
– Drogo de Borr…
Zbóje nadal ścigali kolonistów, a tymczasem Jan wykrwawiał się, krzycząc z bólu.
– Chcę, żeby ktoś z wioski zaprowadził tych ludzi do biskupa. Może wreszcie zrozumie, kto jest panem na tych ziemiach!
Z jego siodła zwisały pokrwawione odcięte ręce i ramiona. Zaczepił na haku jeszcze broczące krwią ramię Jana. W tym momencie Galderyk rzucił w niego kamieniem, który trafił w okrągły hełm Drogo. Szlachcic skulił się z bólu i odwrócił, wściekły.
– Uciąć ręce temu małemu! To będzie jeszcze lepszy efekt dla biskupa!
Chłopiec wzywał pomocy rodziców, kiedy kładli mu rączki na kamieniu. Jan próbował się do niego podczołgać, ale jeden ze zbójów przydeptał buciorem jego kikut i mężczyzna stracił przytomność z bólu. Ten z głową dzika podniósł topór… Leda szalała, a chłopczyk zamknął oczy.
– Krzyż ze srebra! – warknął bestialski kat.
Opuścił topór, żeby zerwać z szyi chłopca krzyżyk od biskupa. Galderyk się bronił i zaczęli się szarpać.
Nagle nad nimi rozległ się świst i dzikus upadł na chłopca. Strzała przebiła mu szyję na wylot. Zaraz po tym kolejni dwaj napastnicy także padli trafieni strzałami.
Po kamienistej ścieżce galopem nadjechała grupa jeźdźców.
Drogo zaklął przez zęby:
– Wracają zjawy marchii. Isembard…
Horda zbójów zawyła wściekle: było ich ponad dwudziestu przeciwko sześciu.
Isembard, który jeszcze niezbyt pewnie czuł się w siodle, galopował za Guisandem, Inverią i Nilo. Dołączył do nich inny wasal dawnych Kawalerów Marchii, pustelnik z wieży Benviure imieniem Pau, który mimo prawie siedemdziesiątki nadal zręcznie władał maczugą. Jego obecność sprawiła, że dawni rycerze uznali, iż biorą udział w jakiejś świętej misji.
Młody Tenes ostatecznie nie zdołał się utrzymać na koniu i upadł na ziemię. Czuł, że strach ściska mu żołądek, ale mocno trzymał rękojeść miecza, tak jak go uczono. Jeden ze zbójów z czaszką na twarzy ruszył biegiem w jego stronę. Isembard poczuł mrowienie w całym ciele. Wiedział, że musi ciąć mieczem, zanim tamten go dosięgnie. To już nie było ćwiczenie: gdyby wykonał zamach za wcześnie, ostrze przecięłoby powietrze; gdyby się spóźnił, tamten rozorałby go na pół swoim zardzewiałym toporem.
Polecił się pamięci ojca. Odetchnął głęboko. Był z rodu Tenes, a to pchnięcie mieczem miało być początkiem albo końcem jego nowego życia.
Kiedy tamten był już o krok, Isembardowi przemknęło przez myśl, że tym mieczem mógł obronić Rotel – i poczuł pulsowanie w skroniach. Siostry już nie mógł ochronić, ale tych kolonistów – na pewno! Wykonał potężne cięcie boczne: miecz trafił w żebro przeciwnika, zagłębił mu się w brzuchu i ciął dalej, aż wyszedł drugą stroną. Napastnik upadł i umierał, z wnętrznościami wylewającymi się na zewnątrz.
Był to pierwszy człowiek, którego Isembard zabił.
Czuł się dziwnie, dzwoniło mu w uszach, kiedy zjawił się inny dzikus z drewnianą maczugą. Isembard uchylił się przed ciosem i stanął z nim twarzą w twarz. Pojął, że ów osobnik w kolczastym zardzewiałym hełmie zawsze robi ten sam ruch: z góry do dołu. Wydawał się równie wystraszony jak on, choć akurat jemu nikt przecież nie tłumaczył, jak walczyć. Dopiero w tej chwili chłopiec w pełni zrozumiał pouczenia Guisanda. Ten przeciwnik już okazywał, że jest pokonany. Kiedy tylko Isembard miał sposobność, zagłębił ostrze miecza w piersi napastnika.
Odgłosy walki zaczęły cichnąć. Kawalerowie dosłownie zmasakrowali wrogów i horda uciekła, zdziesiątkowana. Z daleka ujrzeli Drogo de Borr. Wyzwali go, by stanął do walki, ale oddalił się ze swoimi ludźmi. Ryzyko było za duże, dlatego złorzecząc, zniknął w puszczy.
Po wszystkim okazało się, że tylko Inveria ma cięcie na nodze. Pau, pustelnik, podszedł do biednego Jana.
– Musimy ci przypalić ranę, inaczej stracisz tę resztkę krwi, która ci jeszcze została.
– W jaskini jest ogień – wskazała Leda, siedząca przy mężu.
Koloniści