.
toczyła się wartko i Frodoí zrozumiał, że Goda musi być prawdziwą duszą Barcelony.
Pożądanie zaprowadziło ich aż tutaj, ale teraz rodziły się nowe uczucia. Oprócz tego, że była jego kochanką, stała się też powiernicą. Otuleni jej płaszczem patrzyli, jak na morze spływa wczesna listopadowa noc. Trzeba było wrócić do miasta przed zamknięciem bram. Wiedzieli, że ten związek mógł ich zniszczyć, lecz żadne nie zamierzało się cofnąć.
Kiedy się ubierali, Frodoí podzielił się z Godą swoim największym zmartwieniem:
– Skontaktował się ze mną Drogo. Proponuje, że będzie ochraniał kolonistów w zamian za moją pomoc.
– Popełniłbyś błąd, gdybyś się zgodził – skrzywiła się Goda. – Kto ci przekazał tę wiadomość?
– Kolonista… Galí z Carcassonne.
– Mąż tej młodej Elizy – przypomniała sobie, wsparta na jego ramieniu. – Nie podoba mi się, że ten człowiek wypełnia rozkazy Drogo. Eliza jest naprawdę wyjątkowa, Frodoí, czułam to, kiedy zobaczyłam, jak płacze, gdy wchodziliście do miasta. A tym swoim zajazdem też pomaga w podźwignięciu się naszego miasta z agonii. To pewnie tylko przeczucie, ale myślę, że powinniśmy ją chronić. Barcelona potrzebuje jej tak samo jak dobrego zajazdu.
Bardzo daleko od tego miejsca Rotel zbudziła się oszołomiona, w absolutnych ciemnościach. Była skostniała z zimna. Leżała na podłodze z gliny, przykryta tylko swoją brudną koszulą. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętała, był gorzki napój, który Ónix wlał w nią siłą. Słyszała blisko siebie jakieś dziwne trzaski, ale nic nie widziała.
Nagle z góry padło na nią światło i Rotel cofnęła się ze strachu. To była pochodnia. Widząc otaczające ją kamienne ściany, zorientowała się, że leży na dnie głębokiej jaskini, w której od paru dni przebywała wraz z milczącym Ónixem. Aż do tej chwili czarownik zupełnie nie zwracał na nią uwagi, musiała nawet sama szukać sobie jedzenia, zbierając jagody w pobliskim lesie. Za każdym razem, kiedy pomyślała o ucieczce, on pojawiał się obok niej.
Nie wiedziała, jak ją sprowadził do tego dołu ani z jakiego powodu to zrobił. Nagle poczuła, że coś pełznie po ziemi. Spojrzała w tamtą stronę i krzyknęła przeraźliwie. Dokoła niej było pełno węży i skorpionów, które, zdenerwowane, próbowały się bronić. Podniosła głowę i w otworze jamy ujrzała Ónixa. Patrzył na nią zimno. Podkuliła nogi, bo jeden z węży syczał, a inne pełzły w jej stronę. Zaczęła płakać ze strachu.
– Mistrzu!
– Staraj się przetrwać do świtu.
Hebanowa twarz zniknęła, a Rotel zauważyła, że w jej rękę wpija się para małych kłów. Zanim członki jej zdrętwiały na skutek trucizny, przeżyła moment tak wielkiego strachu, jakiego nigdy nawet sobie nie wyobrażała.
13
Była prawie noc, kiedy Eliza dostała wiadomość od Gody, przyniesioną przez niewolnicę. Mimo że czuła zmęczenie spowodowane krzątaniną przy budowie w starym domu Gombaua, powiedziała sobie, że nie może zlekceważyć zaproszenia do tej szlachetnej damy. Zresztą była zaciekawiona. Po pierwszym spotkaniu, kiedy przybyła do miasta, widziały się kilka razy i przywitały, nic więcej. Goda była uprzejma, ale się dystansowała; cóż, należała do innego świata.
– Nie ufaj szlachcie, Elizo – ostrzegał Galí. – Wykorzystują plebs i to wszystko.
– Nie musisz się niczego obawiać – odpowiedziała mu z wielką pewnością siebie. – Możliwe, że teraz jesteśmy bogatsi od niej. Zresztą poznałam wielu takich ludzi w zajeździe Oteria i wiem, jak się z nimi obchodzić.
Galí spojrzał na nią z wściekłością. To on spacerował nędznymi uliczkami w tunikach z dobrego sukna i nowo nabytej pelerynie, to on był właścicielem ich majątku! Mógł jej zakazać wyjścia, ale sam miał plany na ten wieczór, uznał więc, że skoro żona będzie czymś zajęta, tym lepiej.
Eliza zeszła ulicą po łagodnym zboczu prowadzącym do pałaców; minęła starą bazylikę, otoczoną już cokołem nowej katedry. Wznosiły się tam rusztowania i słupy z krążkami do podnoszenia kamiennych płyt.
Przybycie biskupa ożywiło miasto, ale mieszkańcy Barcelony są chyba bardziej zainteresowani przyszłym zajazdem niż katedrą, pomyślała z dumą.
Zwłaszcza wielu starszych ludzi przychodziło na plac Miracle, żeby się przyglądać pracom młodej i zamożnej pary przybyłej z Carcassonne. Pytali, czy niedługo będą mieć dzieci, i snuli przypuszczenia co do przyszłych małżeństw.
Wszystko szło dobrze i Eliza patrzyła z optymizmem w przyszłość. Gdybyś tylko mógł to zobaczyć, dziadku, myślała często z tęsknotą.
Jedyne, co ją martwiło, to Galí. Bardzo się zmienił, od kiedy zdobyli skarb, i wcale jej się to nie podobało. Zrobił się pyszałkowaty, do tego znikał gdzieś ciągle bez słowa wyjaśnienia, a to mocno ją niepokoiło. Starała się nie pamiętać plotek, jakie opowiadano o nim w zajeździe Oteria. Galí może i był próżny, ale kochał ją na swój sposób, zresztą mieli wielkie plany i wszystko przebiegało tak, jak obiecał.
Goda mieszkała razem z mężem Nantigisem i ich jedyną córką Argencją w pałacu naprzeciw budowanej teraz bazyliki. Na murze widać było ponownie użyte płyty kamienne i nawet popiersie jakiegoś ogromnego posągu.
Dwóch służących przywitało Elizę w milczeniu, gdy przechodziła pod łukami bramy.
– Pani czeka w ogrodzie.
Gdy mijała atrium, z piętra dobiegały krzyki pijanego mężczyzny, ale udała, że tego nie słyszy. Poprowadzono ją dyskretnie do ogrodu, gdzie pod jej stopami szeleściły suche liście winorośli. Minęła drzewa owocowe, ogródek z leczniczymi ziołami i fragmentami gigantycznych kolumn, podobnych do tych z wieży Miracle. Tak jakby przeszłość znalazła tu swój zaciszny kąt.
W głębi zobaczyła kamienne wejście do jakiejś groty. Widziała płynące stamtąd światło i zeszła, zaciekawiona. Była to podziemna kaplica starożytnej świątyni z ogromnymi kamiennymi płytami, wytartymi przez stulecia. Panował w niej zaduch. Goda, obrócona tyłem do niej, nuciła coś przed niszą, zastawioną licznymi kobiecymi figurkami z terakoty, z wysokimi fryzurami. Eliza zobaczyła też popielnice pełne wina, miodu i soli.
To musi być jakiś pogański rytuał, pomyślała ze zdziwieniem.
– Elizo z Carcassonne! Zbliż się tu i pozdrów Matkę.
– Co to za miejsce? Nie jesteście chrześcijanką?
– Jestem, ale też jestem tym, kim byli moi przodkowie. A ty?
Podała Elizie krater ozdobiony spiralnymi liniami i napełniła go aromatycznym olejem.
– Moja rodzina miała kościół na zboczu Góry Jowisza – ciągnęła Goda, zajęta obrzędem. – Z kolumnami z zielonego marmuru i pięknymi arkadami; były tam złote kielichy i olbrzymi krucyfiks ze srebra. Kapłan, mianowany przez mojego ojca, opowiadał mi i moim braciom przypowieści z Biblii. Dziwiłam się, że nic tam nie było o duchach opiekujących się ogniskiem domowym ani o Wielkiej Matce, dawczyni urodzaju. Skoro Bóg rządzi na niebiosach, kto ma się opiekować ziemią?
– A wasza rodzina już się tym kościołem nie zajmuje? – spytała ze zdziwieniem Eliza.
– Już nikt nie pozostał… Wilhelm z Septymanii wymordował ich wszystkich. – Oczy Gody pociemniały z bólu. – Frankończyków ogarnął zabobonny lęk. Mój pierwszy mąż też zginął w bitwie, nie obdarzywszy mnie dziećmi. Moja matka, zanim jej ścięto głowę, prosiła mnie, żebym przetrwała, by krew naszego rodu nie wymarła. Oddała mnie temu ohydnemu człowiekowi, jeżeli w ogóle można nazwać człowiekiem tego obrzydliwego