Ziemia przeklęta. Juan Francisco Ferrándiz
posłusznie się przed nim rozstępowali. Rotel kroczyła za nim, więc żaden nie odważył się do niej nawet uśmiechnąć. Przy nim czuła się silna. Pewnego dnia to przed nią tak się będą rozstępować!
Strach zupełnie już ją opuścił. Była zdecydowana podążać za mistrzem i zmienić się w czarownicę.
11
Przez cały tydzień padał deszcz i Barcelona zmieniła się w jedno wielkie nieprzebyte bajoro. Frodoí, z trudem wymijając kałuże na placu, szedł do pałacu hrabiowskiego. W sali tronowej czekali na niego sami Frankończycy – wicehrabia i jego urzędnicy, a także kilku wikarych i poborców podatkowych. Obecni byli również, w charakterze doradców, boni homines z miasta. Minęły ponad dwa tygodnie od przybycia biskupa i jego kolonistów, czas pełnych optymizmu przemówień i obietnic już się skończył. Teraz wszyscy czekali na pierwsze decyzje.
Frodoí czuł w żołądku nieprzyjemny ciężar. Spędził dwa dni, zamknięty wraz z mnichem Servusdei w archiwach w podziemiach swojego pałacu, razem z kanonikami i pisarzami episkopalnymi. W chaosie, jaki tam panował, wyszukali stosowne dokumenty i pojęli, na czym polegał ich pierwotny błąd we wszelkich szacunkach. Duża część ziem kościelnych pozostawała nieuprawna albo była zniszczona przez Saracenów. Gaje oliwne, winnice i sady owocowe – to obecnie poczerniałe pnie. Studnie w sadach zostały zatrute lub zasypane, a młyny zniszczone. Ze spisów niewolników i służby trzeba było skreślić większość nazwisk, ponieważ ludzie ci albo nie żyli, albo zaginęli bez śladu. Mennica ani handel nie istniały, a kontrybucje ściągane z wiernych z trudem wystarczały na utrzymanie siedziby biskupa.
Sprawy religii i obrządku też nie wyglądały dobrze. W wielu parafiach brakowało księdza albo wybierano go spośród wieśniaków – zwykle taki duchowny nie umiał czytać ani pisać, do tego był żonaty i miał dzieci. Odprawiane przez niego msze przypominały bezładną plątaninę gestów i słów w najlepszym razie pozbawionych sensu, w najgorszym – heretyckich. Jeżeli nie było wina, tacy kapłani z przypadku poświęcali mleko, a komunii udzielali z pokrojonych jarzyn. W bardziej oddalonych dolinach, gdzie od dekad nikt nie mówił ludziom o Bogu, ci wracali do pogańskich obrzędów.
Servusdei był przerażony. Sytuacja okazała się o wiele gorsza, niż mu mówiono w Narbonie. Poza tym zbliżała się zima. Jeżeli nadejdą pierwsze mrozy, nie będzie można posiać pszenicy nawet na owych nielicznych nadających się do tego pólkach uprawnych.
Frodoí nie miał swoim kolonistom właściwie nic do zaoferowania. Przyciągnął ich do siebie swoją pychą, niczym Mojżesz, który skusił Izraelitów obietnicą wędrówki do Ziemi Obiecanej. Cierpieli nędzę i umierali dla tej garstki gleby – niewystarczającej, aby z niej wyżyć, i bezużytecznej. To była ich krucjata, a miasto żądało, by zdecydował, czy każe im wracać, czy pozostawi własnemu losowi.
– Czego się spodziewałeś, biskupie?
Wicehrabia, siedząc na przeciwległym krańcu stołu, patrzył na biskupa pobłażliwie. Doceniał jego upór, ale dla niego Frodoí był tylko jeszcze jednym Frankończykiem, który wierzył, że może ich uratować.
– Obiecałem im przyszłość, Sunifredzie!
– Wobec tego pozmniejszajcie parcele i podzielcie je na nowo! – burknął Nantigis. Był najbardziej wpływowym członkiem rady i najwyraźniej nie miał ochoty przychodzić z pomocą biskupowi do czasu, aż tamten okaże, że gotów jest go obdarzyć jakimś przywilejem.
Frodoí spojrzał na niego niechętnie i pomyślał o Godzie, której nie widział od czasu uczty powitalnej na jego cześć. Mówiono, że mąż prawie nie pozwala jej opuszczać pałacu; on jednak wiedział, że to nieprawda. Wspominał ogień w jej zielonych oczach. Nie, Nantigis nie mógł jej pilnować bardziej, niż mu na to pozwalała. Tak czy owak, była rozsądna i wiedziała, jak zachowywać pozory. Z trudem udało mu się skupić na kolejnej ważnej kwestii.
– Na wyżywienie jednej rodziny potrzebne jest manso[20] – oznajmił poważnym tonem. – Biskupstwo nie ma ich tyle, by wystarczyło dla wszystkich.
– Pospólstwo cierpi głód, ale zawsze umie przetrwać. Godzi się na nędzę.
– To nie są niewolnicy, to wolni chłopi! W jaki sposób zdołają tu zapuścić korzenie?
– Zapuścić korzenie? – Stary roześmiał się pogardliwie. – Mówicie zupełnie jak moja żona! Nie marnujcie waszego cursus honorum dla garstki obdartusów. Rządźcie nimi twardą ręką, żeby zgarnąć aż do ostatniego grosza podatek od waszych ziem, i wznieście tę swoją katedrę. Po to tu przecież jesteście!
– Myślę, że Nantigis ma rację – odezwał się wicehrabia Sunifred. Nie chciał obrazić biskupa, ale też nie miał zamiaru mamić go złudną nadzieją. – Waszym prawdziwym posłannictwem jest dbanie o ludzkie dusze. A ten, kto chce odejść, niech idzie.
Nikt nie zamierzał tracić czasu na jałowe dyskusje, a że biskup milczał, postanowiono zakończyć spotkanie. Dla kolonistów nie było miejsca w Barcelonie. Przed wyjściem z sali Nantigis podszedł do biskupa.
– Jesteście młodzi i zapalczywi. Spełniajcie wasze posłannictwo i nie mieszajcie się w nie swoje sprawy, a pewnego dnia otrzymacie arcybiskupstwo w Narbonie albo nawet jeszcze bliżej dworu królewskiego.
Frodoí poczuł, jak krew się w nim gotuje. Ten zgarbiony starzec zdobył władzę dzięki swojemu stanowisku w radzie i przyjaźni z hrabią Humfrydem. Chłopi dawali w zastaw swoje ziemie, żeby zdobyć nasiona na siew, i jeżeli nie dotrzymali jakiegokolwiek punktu, tracili je. Potem, żeby wyrównać dług, sami się sprzedawali, a cenę ustalali przecież boni homines, z Nantigisem na czele! Stary zgromadził wielki obszar ziemi i bogactwo, które obracał z powrotem na kolejne pożyczki.
Frodoí miał nadzieję, że ci ludzie będą stali przed bramą, czekając na propozycję, nad którą tej nocy pracował razem z Servusdei aż do świtu. Nie miał zamiaru poddać się już przy pierwszej trudności!
– Trzeba ustanowić prawo do zamieszkania dla kolonistów!
Radni stanęli jak wryci. Frodoí, zdając sobie sprawę z wrażenia, jakie wywołał, ciągnął:
– Zgodnie z prawem Gotów król może nadawać wolnym chłopom ziemię leżącą odłogiem, którą jednak można jeszcze uprawiać. Jeżeli ją zaorzą i będą uprawiali przez trzydzieści lat, przejdzie na ich własność. Proponuję, żeby przejęli ugory i w ten sposób zdobyli je z czasem w bezterminowe posiadanie.
– To prawo nie odnosi się do Kościoła, biskupie – zauważył Sunifred.
Frodoí złośliwie zmrużył oczy. I o tym pomyślał.
– Skoro nie ma hrabiego, prawa w imieniu monarchy może ustanawiać wicehrabia. Ci mieszkańcy Barcelony, którzy nie mają ziemi, także będą mogli przyłączyć się do kolonistów i przenieść się z miasta na wieś. W ciągu kilku lat sprawią, że miejskie spichrze będą pełne ziarna, a my ściągniemy więcej pieniędzy.
– Ten chłopak stracił rozum! – wybuchnął Nantigis z niezadowoleniem.
Sunifred przyglądał się biskupowi szczerze zaskoczony. Był młodszy od nich wszystkich i miał w sobie zawziętość, którą oni po tylu przejściach już dawno stracili. Frodoí mógłby więc zrobić coś więcej, niż tylko zbudować katedrę. Wicehrabia nie spodziewał się tak ryzykownej propozycji i przez chwilę się nad nią zastanawiał. Może rzeczywiście to było rozwiązanie dla tych mieszkańców Barcelony, którzy wszystko stracili?
– Będę się musiał porozumieć w tej sprawie z hrabią Humfrydem.
– Wiem o tym, ale mamy już zimę na karku i koniecznie przed pierwszymi przymrozkami trzeba posiać pszenicę! – Frodoí nie miał zamiaru się godzić na to, żeby jego propozycja rozpłynęła się podczas jałowych dyskusji.