Ziemia przeklęta. Juan Francisco Ferrándiz
jakie opowiadają o jej rodzie, ale mieszkańcy Barcelony są przekonani, że mówią prawdę. W każdym razie wszyscy ją szanujemy. Nie narażajcie jej na niebezpieczeństwo swoim młodzieńczym zapędem.
Frodoí siadł do stołu. Niewolnicy wnieśli do sali tace z pieczonymi kaczkami – było to główne danie. Biskupowi jednak najbardziej przypadły do gustu ryby morskie, które rzadko jadał w Reims, i z zachwytem próbował wędzonego dorsza i smażonych śledzi.
Siedzący obok niego wicehrabia opowiadał o zmiennych kolejach losu hrabstwa. Po przeciwnej stronie stołu archidiakon katedry i kilku kanoników gwałtownie się żaliło na brak kapłanów, kielichów i ozdób w większości parafii poza miastem. Niektórzy panowie budowali kościoły w swoich posiadłościach i osadach, sami mianowali księży, a nawet pobierali dziesięcinę, traktując ten proceder jako jeszcze jeden niezły interes.
Frodoí zauważył z niepokojem, że kuria biskupia w rzeczywistości nie funkcjonuje. Nagromadziło się mnóstwo wakatów i spraw sądowych, poza tym skrzynie w jej skarbcu były puste, a wobec zamknięcia mennicy nie spływała do nich trzecia część bitych pieniędzy. Biskupstwo wciąż miało setki niewolników i sług, ale straty w plonach sprowadziły głód. Teraz zaś dołączą do nich jeszcze koloniści, co zdaniem większości nie było dobrym pomysłem. Mówili to wszystko, gryząc kacze udka albo z ustami pełnymi orzechów.
Frodoí był coraz bardziej przygnębiony.
– A co myślicie zrobić dla naszego domu, biskupie? – spytała Goda z przeciwległego krańca stołu.
Wszyscy nagle zamilkli. Goda patrzyła na niego spod zmrużonych powiek. Starała się go rozszyfrować.
– A co wy zrobilibyście, Godo?
Nie spodziewała się takiego pytania, twarz jej się ściągnęła. Żadna kobieta nigdy nie mówiła publicznie o sprawach rządu, a tym bardziej wobec tak wysokiego urzędnika Kościoła.
– A co może wiedzieć kobieta? – wtrącił się Nantigis. Mówił trochę niewyraźnie, bo wypił już sporo wina, i pewnie dlatego wśród obecnych rozległy się pogardliwe śmieszki.
– Panie, proszę, pozwólcie, by wasza małżonka wyraziła swoje zdanie – nalegał Frodoí.
Goda zmarszczyła brwi. Biskup chciał jej wysłuchać i to było ważne, powiedziała więc śmiało:
– Marchia może przetrwać tylko wtedy, jeżeli hrabstwa będą przekazywane z pokolenia na pokolenie, bez poddawania się woli króla.
Ta odpowiedź wywołała ogólne zakłopotanie zebranych, zwłaszcza Frankończyków.
– Ale to przecież król rozdziela wszelkie dobrodziejstwa – odparł Frodoí z niepokojem. – Taki pomysł graniczy ze zdradą.
– Karol Wielki umieścił swoich krewnych Wilhelmidów na tronie, uważając, że następcy doprowadzą do końca wszystkie jego reformy, gwarantujące pokój i dobrobyt. Gdyby jego następcy przez chciwość nie stracili wszystkiego, co mieli, marchia nie byłaby teraz ponurym i opuszczonym miejscem, a królestwa Świętego Cesarstwa nie cierpiałyby z powodu tylu konfliktów.
– Jak sądzicie, jaka byłaby Barcelona, gdyby przez wiele pokoleń rządził nią jeden ród? – spytał biskup, przerywając napięte milczenie.
Wytworny Frodoí wystawiał ją na próbę. Już tej nocy mogłabym skończyć w lochach jego pałacu, pomyślała Goda.
W jego spojrzeniu widziała jednak prośbę, żeby mówiła dalej. Dobrze znała ten wyraz oczu u mężczyzn i nie bała się go.
– Biskupie, jeden Bóg to wie, ale gdyby jego członkowie chcieli zachować to miasto, zaludniliby je i ich wojsko by go strzegło. Wiele hrabstw w innych okolicach jest rządzonych przez szlacheckie rody, które król szanuje, przekazuje władzę ich następcom i dzięki temu żyją one w dobrobycie. A tu, w Barcelonie, rządzą hrabiowie z coraz to innych rodów.
– Ej, kobieto, lepiej zamilknij! – parsknął Nantigis.
Teraz wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego, ujawniając różnice dzielące Gotów i Franków. Frodoí i Goda patrzyli na siebie, jakby nikogo tam nie było. Biskup czuł, jak w nim coś wzbiera, dociera aż do serca… Przyjechał tutaj bez sprecyzowanych planów. Ta piękna kobieta postawiła przed nim zadanie nie do wykonania, do którego przeznaczył go Bóg.
To było jak olśnienie: tylko w ten sposób uratuje marchię.
Goda widziała, jak zmienia się twarz biskupa, i tajemniczo się uśmiechnęła. Frodoí chciał wyczytać z jej spojrzenia głęboko skryte tajemnice. Pragnął ją poznać… – i w tej chwili ona lekko skinęła głową, przepełniając mu duszę szczęściem.
W wieży Benviure młody Isembard, zmęczony, wciąż zamartwiając się o Rotel, pożarł cały bochenek czarnego chleba z wielkim kawałkiem sera, podane mu przez pustelników. Po paru godzinach pojawili się kolejni dwaj rycerze, przyjaciele Guisanda z Barcelony: Inveria z Rosellón i Nilo z Montclús. Nie byli już młodzi, ale w dobrej kondycji. Wszyscy trzej okazali się pozbawionymi ziemi panami, którzy żyli w lasach, wspominając przeszłość.
– Lubisz opowiadania, Isembardzie? – spytał Guisand, rozniecając ogień. – Otóż ta ziemia jest ich pełna. Krążą baśnie o przewrotnych saraceńskich pannach, o smokach i potężnych czarodziejach. A także o ludziach, którzy tu przybyli, żeby sochami orać ugory, i którzy źle skończyli… Czy twoja historia to jedna z nich? Zdradź ją nam.
Isembard opowiedział im o dzieciach Zrodzonych z Ziemi, aż do chwili napaści w lesie, kiedy jego siostra Rotel zniknęła.
– Ta horda jest na usługach Drogo… zresztą wydaje mi się, że sam na to wpadłeś. Na szczęście ten biskup Frodoí nie dał mu się zwieść i nie pozwolił wjechać do Barcelony. Młody, ale wydaje się dość przebiegły.
– Drogo rządzi na zamku Tenes, na zamku twojego ojca, Isembardzie – wtrącił chmurnie stary Inveria. – Uratował biskupa i zabrał twoją siostrę… To wszystko nie wskazuje na przypadek. Może liczyć na setki żołdaków i na te potwory kryjące się w pobliskich jaskiniach. Teraz Rotel jest jedną z jego niewolnic. Możesz ją tylko pomścić, synu.
– Dlaczego więc przywiedliście mnie aż tutaj? – spytał Isembard, zraniony i bezradny wobec tych twardych słów. Nie, nigdy nie porzuciłby chęci odzyskania Rotel!
– Żeby ci opowiedzieć naszą historię, historię twojego ojca i Kawalerów Marchii.
– W klasztorze Świętej Afry wspominali coś o tym, że siedmiu rycerzy przysięgło królowi, iż będą bronić marchii, ale chyba zostali wymordowani razem z ich wojskami. Nigdy nikt nie mówił, że jednym z nich był mój ojciec.
– W osiemset trzydziestym czwartym roku, po wielu latach okropnych wstrząsów, siedmiu szlachetnych Gotów przysięgło cesarzowi Ludwikowi Pobożnemu, że pozostaną w marchii, by bronić jej granic. Chociaż byli winni posłuszeństwo wobec kolejnych hrabiów, Ludwik zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa ze strony emiratu Kordoby. Nadał im ziemie, z których dochód mieli przeznaczyć na utrzymanie wojsk i przygranicznych zamków. Tę wieżę z tych pieniędzy wznieśli właśnie oni, a także wiele innych: w Llobregat, w Cardener i w Segre… chociaż teraz wieże są w ruinie. Popierali także ponowne zaludnienie nieużytków Barcelony, Osony i Urgell… Po roku – ciągnął – do sprawy przyłączył się gocki hrabia Sunifred z Urgell, z rodu Bellonidów, który nastąpił po Bernardzie z Septymanii, kiedy tamtemu ścięto głowę za bunt. Saraceni przez ponad dziesięć lat nie byli w stanie przekroczyć naszej granicy. Wszyscy ufali, że po Sunifredzie król mianuje hrabią jednego z jego najstarszych synów, Guifré albo Miró, by nadal ten sam ród był obrońcą naszych ziem. Niestety nagle pojawił się znikąd ów posępny Wilhelm z Septymanii, by pomścić ojca, i stracił Sunifreda na oczach całej ludności Barcelony.
– Myślałem,